Rozmowa z Maciejem Podsiadło, artystą malarzem, designerem, aranżerem wnętrz, projektantem, producentem mebli, metaloplastykiem.

Maciej Podsiadło
Maciej Podsiadło

-Gdy oglądam Twoje prace mam problemy z odbiorem tej twórczości. Wydaje mi się, że wszystkie obrazy są dobre. Mam trudności z wyborem najlepszego. A gdybym miał któryś obraz kupić, to po powieszeniu go na ścianie targałby mną dysonans poznawczy. Przestałby mi się podobać, bo miałbym przekonanie, że w Twojej galerii zostały lepsze płótna. A czym dla Ciebie jest obraz? Co decyduje o jego wartości?

–Może dlatego, że intensywność jest u mnie w miarę wyrównana, ponieważ ja, albo obraz akceptuję, albo pracuję nad nim dalej… zatem fazy pośrednie, i te powiedzmy niedoskonałe, wg. moich kryteriów postrzegania „nie mogą przejść”… Każdy ma być tym jedynym i ostatecznym na daną chwilę.

Malarstwo było zawsze dla mnie przede wszystkim formalną konstrukcją, ma “zakręcić” mną, a następnie widzem, który o ile nie został zobojętniony przez stereotypowe odbieranie, może postrzegać obrazy w sposób instynktowny i zmysłowy, tak, jak odbiera się ludzi. Lubię kogoś, albo nie lubię. To jest też tak, jak ze smakami potraw: lubię, nie lubię – odbiór natychmiastowy, tak jak czyta się ZNAK. Wymowa iluzorycznej przestrzeni obrazu ma być jednoznaczna, po to aby móc zagłębić się w jego przestrzeń medialną. Dla mnie przynajmniej – z lekka oniryczną. Nie ma tu mowy o estetyzmie, ten się pojawia niejako sam z siebie, obraz ma „działać” swoim napięciem, termin podobania się mnie irytuje, bardziej kojarzy mi się z wybieraniem zasłon do pokoju – ale w tym jeszcze nie ma bólu, natomiast pojawia irytacja  jak termin podobania się jest użyty w stosunku do sztuki. Ba – w sumie jak nie ma sztuki – to niech obraz się podoba… skoro jest elementem np. wystroju.

-Poniżej kilka Twoich wybranych płócien z wczesnego okresu twórczości. Raczej abstrakcja z nutą – jak to powiedziałeś – oniryczną. Świat od zawsze postrzegałeś abstrakcyjnie czy dochodziłeś do niej poprzez bardziej tradycyjne malarstwo?

-Zaczynałem w sposób bardzo konwencjonalny, po Bożemu – czyli od studiów akademickich. Najpierw trzeba poznać podstawy, malarskie ABC, a dopiero potem oddać się ewentualnie ekspresji. Pracowałem z modelami figuratywnie, a z moimi obrazami progresywnie i dopiero po pewnym czasie owładnęła mną abstrakcja, której się wcześniej  wzbraniałem, czując być może, że na nią za wcześnie.

Po dyplomie na Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli, będąc na stażu podyplomowym w Krakowie (1987), zablokowany przy jednym płótnie przez dłuższy czas, zaprosiłem Jerzego Nowosielskiego do mojej pracowni na przegląd prac przywiezionych z Belgii, namalowanych do 1987r. Wyraziłem moje wątpliwości co do wspomnianego obrazu, w którym nie było już nawet cienia rozstrzelonej figuracji, ale  jakoś mnie on nadal misternie kręcił. Nowosielski bez wahania orzekł, że obraz jest skończony – ze skutkiem dla mnie natychmiastowym. Błyskawicznie wyzwoliłem się z wątpliwości, co zaowocowało cyklem obrazów, w których dynamizująca konstrukcja swoją skutecznością dostarczała mi doznań wręcz euforycznych.

-Wszystko wskazywało na to, że Nowosielski usunął przeszkodę stojącą na Twojej  drodze. Wprawdzie intensywnie malowałeś, ale jednak, zaraz po okrągłym stole, czmychnąłeś znów na Zachód, gdzie zamiast malarstwem zająłeś się biznesem. Pan Bóg na pewno się zmartwił widząc zdolnego artystę z wyliniałymi pędzlami…

-Uciekłem przed wkraczającym “dzikim zachodem”. Po powrocie do Brukseli nie porzuciłem malarstwa tak od razu. Wręcz przeciwnie – dużo malowałem przez najbliższe 4 lata. Powstała seria “studium do archetypu pejzażu” (od “studiów” F. Bacona) z jakimś powrotem do czegoś rozpoznawalnego, przede wszystkim “organicznego”. Maiłem serię wystaw, nagrody, pewien rozgłos. Ale – pomimo usilnych starań, odświeżeń na różne nawet wystrzałowe sposoby – rutyna górą. Znudziły mnie przygotowania do wystaw, organizowanie strategii, kontaktów  z galeriami i cała otoczka formalności związanych z autopromocją. Iluzja uznania też nie wystarczała. Chciałem zafundować sobie uniezależnienie od rynku i instytucji, które odbierałem jako sztywne i nadęte, pomimo roztaczanych sygnałów wyluzowania, a w istocie zrutynizowane w strategii selekcji. Przerzuciłem się na poligon doświadczeń zarobkowych.

Maciej Podsiadło
Maciej Podsiadło

Jakoś mi te biznesy w sumie na moje nieszczęście “wychodziły”, aż za dobrze i przy niezłym farcie kolejne przedsięwzięcia zawsze jakoś nabierały rozmachu. W twórczym zarobkowaniu znalazłem dynamizm, którego brakowało mi w malarstwie i całej wyżej wymienionej otoczce cielesnej świata kultury. Wchłonęło mnie kowalstwo, ślusarstwo, design, aranżacje wnętrz własnych butików, a także usługowo barów, lokali stylistów, apartamentów,  projektowanie ogrodów i oprawy eventów. Do tego import etnicznych mebli, kilimów, biżuterii, przedmiotów z  Bliskiego i Dalekiego Wschodu, podróże  –  przygoda na całego.

-Dlaczego odkąd wróciłeś do kraju nie wszedłeś ze swoimi pracami na rynek sztuki. On się od pewnego czasu rozwija także w Polsce. Można odnieść wrażenie, że uznani twórcy mają ze sprzedaży swoich obrazów spore dochody. Oczywiście zanim zostanie się uznanym twórcą trzeba pokonać mnóstwo meandrów. Dlaczego nie zaistniałeś w tym biznesie?

– Może dlatego że wyjątkowo w naszym kraju przerażają mnie te meandry… Mam wrażenie, że mało kto się u nas sztuką interesuje, po prostu. Przez ostatnie 2-3 dekady ludzie zobojętnieli na  sztukę, a jako, że ogólnie powielamy głównie obce  wzorce,  bo brak po prostu u nas prawdziwego zżycia się z sztuka – nie rozumiemy jej, traktujemy instrumentalnie. Nie widzę kuratorów wystaw zainteresowanych sztuką, tylko promowaniem „jakiejś sztuki”, czyli prestiż i  handel, a amatorzy może dopiero się wyłaniają.

Na rynku sztuki wyróżniłbym przynajmniej trzy kategorie, w których ja, osobiście nie mieszczę się w żadnej i może dlatego odkładam moment wejścia ze swoimi pracami. Pierwsza kategoria to rynek dla początkujących kolekcjonerów.  To są prace mieszczące się w przedziale cenowym do 2-3 tys. zł i to jest rynek dla młodych artystów, do których trudno mnie zaliczyć. Mam 52 lata i z racji wieku powinienem plasować się w innej kategorii rynkowej. Rynek dla początkujących kolekcjonerów jest potrzebny, bo wiadomo, że z czasem ci drobni kolekcjonerzy dadzą szansę rozwoju. Często w tej kategorii mieszczą się też  profesorowie. Ważny jest tu także aspekt edukacyjny.

Druga kategoria to artyści z pewnym dorobkiem w postaci wystaw indywidualnych, nagród, którzy  zapełniają galerię komercyjne obrazami pochodzącymi – przepraszam za wyrażenie – z taśmowej produkcji, są i też artyści z „karierą pedagogiczną” Tak na prawdę na tych rynkach sztuki brakuje mi samej sztuki. I wreszcie trzecia kategoria, najdroższych dzieł pochodzących spod pędzla najbardziej znanych artystów współczesnych, powojennego pokolenia, którzy w większości nie żyją. Pewien warszawski marszand powiedział: że jest takich pięciu, szóstym jest Fangor ponieważ zmarł…

Na własnej skórze: Brałem udział w wieloosobowej wystawie w Reszlu – wystawa była naprawdę na przyzwoitym poziomie, fajnie zorganizowane przez ówczesną kierowniczkę Diane Stajszczak, wystawy którą sama wymyśliła  pokazując dorobek wielu artystów nazwijmy to „mazurskich”, no nie było tam sław… jej przełożona  jednym zdaniem streściła swoją opinie: przecież to są nieznaczący artyści… Zmierzam do takiego oto podsumowania: możesz być dobry, tworzyć świetne obrazy, ale jeśli nie jesteś znany, to twoich dzieł nikt nie wystawi, nie  kupi…  nie zobaczy ich nikt. W czasach, kiedy jakość artystyczna jest drugorzędna nad życiorysem, koneksjami, przynależnością do jakieś grupy towarzyskiej czy może politycznej, artyści idą w jakieś podziemie załamując ręce…

Od kilkudziesięciu lat mamy modę na aukcje. Na Zachodzie, a teraz i w Polsce, poszczególne galerie mają swoje aukcje. Artyści wystawiają obrazy, żeby zaistnieć na rynku. Sam udział w aukcji jest zabiegiem marketingowym, chodzi o to, aby nazwisko jak najczęściej pojawiało się w obiegu. Jeśli nie dostarcza się na rynek odpowiedniej liczby prac, nie bierze udziału w aukcjach, to artysta w praktyce się nie liczy.

-Z powrotem do malowania artyście jest pewnie tak samo ciężko jak piłkarzowi do gry po skomplikowanej operacji kolana. Mówię tak dlatego, bo w Twojej galerii nie przybywa nowych obrazów. Jakaś blokada, jak wtedy przed wizytą Nowosielskiego?

-Przez kilkanaście lat odkładałem powrót do malarstwa, które wówczas chwilowo odstawiłem na 3 miesiące. Kupiłem dużą posiadłość z dworkiem na Mazurach, też pewnie po to, aby przyśpieszyć powrót do malowania, bo nigdy nie straciłem nadziei, że gdy wszystko uspokoję, to znów będę tworzyć. Dlatego wyhamowałem wszystkie moje różnorodne działania w Belgii. Prowadzę galerię autorską we wspomnianym dworku.

Kilka lat temu znalazłem się u przyjaciół w Genewie. Bez prozaicznych żądań technicznych związanych z moją posiadłością mogłem wreszcie sobie pomalować – w przerwach biegając po wzgórzach pocztówkowej miejscowości Dardagny. Nawet bez wielkich oporów, po niespełna 3 dniach zacząłem “wyrzucać z siebie” skromne małe formy, które zaskoczyły mnie swoją świeżością. Jestem zupełnie otwarty na to co może mi przynieść przypadek np. chlapiąc pędzlem na płótnie lub pomysł wynikający z jakiejś nieudanej arabeski, plamy. Nie chcę zamykać się w żadnej formule, chcę być elastyczny, z jak najbardziej świeżym, otwartym i kreatywnym spojrzeniem na to co podpowie mi podświadomość? Był też owocny pobyt na plenerze u przyjaciół Renesów nad Śniardwami.

W 2016 roku wykonałem malarsko 7 płócien o dużych powierzchniach, ok. 3×3 średnio, na zamówienie Andrzeja Jakimowskiego do tworzącego się filmu „pewnego dnia w listopadzie” (premiera w 2017 roku). Była to dla mnie rewelacja, ponieważ nigdy nie malowałem “na zamówienie” – w krótkim czasie musiałem podporządkować się czyjejś wizji i własnymi środkami wyrazu zrealizować  elementy tej scenografii… Rewelacją było użycie pewnych technologii, które wymyśliłem do tej realizacji i które chciałbym użyć, mając nadzieje w niedalekiej przyszłości, na równie dużych formatach już do swoich prac.

Przed laty spotkałem w Londynie Francisa Bacona i było to spotkanie równo warte co artystyczna wymiana z J. Nowosielskim. Ze spotkania, przebiegającego zresztą w dość chaotycznych okolicznościach, zostało mi to, że była mowa o trudnościach w odnalezieniu się młodych artystów wśród otaczających nas szablonów i stereotypów. Nawiasem mówiąc mam wrażenie, że obecnie wiele wysiłku idzie, właśnie już nie w omijanie szablonów, ale w konfrontację z nimi. To ślepa uliczka, w której – inaczej – ale i tak szablon rządzi. Mam wrażenie ze nachalność internetowego, cyfrowego natłoku, przesyt “łatwych obrazków”, perfekcyjnych sztuczek wizualnych, wcześniej czy później skłoni trendy do powrotu, do malarskiego sacrum, do kolejnej odnowy.

A ja, po ostatnim come – backu, czuję, że tylko jakoś zawiesiłem się w czasie przez te lata i że teraz będzie jeszcze bardziej swobodnie i twórczo. W każdym razie jestem pełen zapału. Liczę na swoja dobrą gwiazdę która ma mnie zawieść do krainy ekstaz plastycznych.

Rozmawiał: Sławomir Ostrowski

 


Maciej Podsiadło ur. 26 marca 1965 roku w Warszawie. W latach 1974-2007 mieszkał w Szwajcarii, Polsce, Belgii

1983/85 – rzeźba i rysunek na RHoK Akademie, rzeźba w Maison de l’Art et de l’Artisanat des Chartreux, oraz  rzeźba w Ecole des Arts w Ixelles
1987 – dyplom w Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli, w pracowni malarstwa  A. RUELLE,
1987/89 – staż w ASP w Krakowie w pracowni malarstwa J. NOWOSIELSKIEGO oraz  staż w ASP w Warszawie w pracowni malarstwa T. DOMINIKA.

WYSTAWY INDYWIDUALNE

1984 – Filos Gallery, Bruksela
1987 – Galeria 45, Bruksela
1988 – Galeria Brama, Warszawa, Polska
1989 – Galeria Test, Warszawa, Polska
1991 – Galerie X-Plus, Bruksela
1992 – Maison Communale od Evere,
1992 – Bruksela Media Center, Malines, Belgia
1993 – Galerie Passepartout Niemcy
1993 – Instytut Polski, Wiedeń, Austria,
1993 – Maison des Arts d’Evreux, Francja
1993 – Galerie Damasquine, Bruksela

Wystawy zbiorowe: KNOKKE, LUKSEMBURG, LASNE, MONTE CARLO