Rozmowa z Włodzimierzem Kowalewskim, pisarzem

-Pisząc maila do Ciebie zauważyłem, że w adresie masz nazwisko Apanowicz. To główny bohater Excentryków. Wnioskuję, że identyfikujesz się z tą postacią?

-Wskutek zmiany operatora musiałem zmienić adres poczty. Wybrałem rzeczywiście bohatera Excentryków, bo to postać mi bliska, w części mój „odautorski” wymysł, ale też mająca wiele wspólnego z rzeczywistą osobą. Pisząc powieść opisuję to, co widzę w wyobraźni. „Wyobrażanie sobie” jest najważniejszym instrumentem pisarza, ale nie tylko – również reżysera, scenografa, innych twórców tzw.”artystycznych” fikcji, a  poparte dowodami wiarygodności, tworzy złudzenie prawdziwości opisywanego czy pokazywanego na ekranie świata. Każda powieść to kompozycja najprzeróżniejszych przeżyć własnych i niewłasnych, obrazów, które się zapamiętuje, doświadczeń, o których się słyszy, rzadziej przechodzi się przez nie samemu. Do opisania Apanowicza zainspirowała mnie opowieść mojego przyjaciela poety, pochodzącego z Olsztyna, a mieszkającego teraz w Niemczech – o jego dziadku, który był oficerem w armii Andersa. Dziadek niespodziewanie w drugiej połowie lat 50-tych wrócił z Londynu do Polski, co wojennym emigrantom na Zachodzie zdarzało się nieczęsto. Naprawdę wrócił nie do Ciechocinka, jak w „Excentrykach”, ale do Krynicy Górskiej i nie do siostry, a do żony. Był wyjątkowo odporny na zasady życia wbite już społeczeństwu przez kolejne reżimy PRL-u. Nigdzie się nie zapisał, nie poszedł do żadnej pracy, za to ciągle chodził do kawiarni na „fajfy” i obtańcowywał nastolatki, spragnione modnego powiewu Zachodu, czegoś, co na chwilę oderwie je od tamtej szarej rzeczywistości. Oczywiście z powodu jego wieku wzbudzało to plotki i zgorszenie, ale był prawdziwym mistrzem rumby, jive’a, fokstrota, stał się nawet pod tym względem sławny w okolicy. Któregoś dnia tańcząc z młodą dziewczyną jakiś szaleńczy, swingowy rytm przewrócił się nagle na parkiecie i umarł.

-Zupełnie jak para bohaterów wiersza Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej „Excentrycy” w sopockim dancingu „Indra”.

-Ten wiersz stanowi domyślne motto mojej powieści o takim samym przecież tytule. Krynicy Górskiej nie znałem, więc akcję powieści umieściłem w Ciechocinku. Znałem Ciechocinek jeszcze z lat siedemdziesiątych, z czasów studenckich, karmiłem się jego literackimi legendami Stachury i Żernickiego, które wtedy były mi bliższe niż przedwojenne tradycje jazzowe tego kurortu i w ogóle tradycje tamtejszego bujnego życia kulturalnego. Zresztą postać młodego Stachury pojawia się w mojej powieści. Z kumplami z akademika jeździliśmy tam odetchnąć w ciszy, ale też po prostu na piwo, bo to blisko od Torunia. W renomowanym uzdrowisku piwo można było dostać łatwiej niż w dużym mieście z tzw. „trzecią kategorią zaopatrzenia”, bywał nawet znakomity, wspaniale zgazowany full wrocławski. To zresztą jedna z cech tzw. „realnego socjalizmu” w Polsce –  piwo jako trudny do zdobycia rarytas! A już „żywiec” czy „okocim” jako produkt wręcz ekskluzywny, którego większość ludzi w kraju nie widziała nawet na oczy, a tylko o nim słyszała, jak, nie przyrównując, o „Św. Graalu”. Młodsi czytelnicy nie będą chyba w stanie tego zrozumieć, i dobrze.

Włodzimierz Kowalewski

-Wielu pisarzy ma z doborem nazwisk swoich bohaterów sporo problemów. Zwykle nasuwają się nazwiska znajomych, ale przecież nie można ich użyć za często, bo mogą się obrazić lub źle zrozumieć intencje pisarza. Jak sobie radzisz z tym problemem?

Nazwiska bohaterów nie mogą być przypadkowe. Muszą przede wszystkim zapadać w pamięć czytelnika, pozwalać odróżniać od siebie poszczególne postacie. Nie mogą np. podobnie brzmieć. Niektórzy pisarze popadali tu w niezrozumiałą i drażniącą manierę językową. Np. Nałkowska – Chązebna, Chązowicz, Chąśbowie, i to w jednej powieści! Nie dość, że podobne, to jeszcze katują samogłoską nosową. Wprowadzanie prawdziwych nazwisk z otoczenia, z lokalnego środowiska, kojarzących się z konkretnymi ludźmi może być rzeczywiście niebezpieczne. Sam o mały włos nie doigrałem się kiedyś z takiego powodu sprawy sądowej o zniesławienie, a inni pisarze miewali poważne kłopoty, np. Marek Nowakowski po wydaniu, świetnej notabene, mikropowieści „Książę nocy”. Gromadzę rozmaite ciekawostki, rzadkie informacje, niektóre później wykorzystuję. Np. zdjęcia starych przedmiotów codziennego użytku, pocztówki, fotografie rozmaitych miejsc i ludzi. Kto dzisiaj wie, jak wyglądało np. pudełko legendarnych przedwojennych papierosów „egipskich”? Było prawdziwym dziełem sztuki, modernistyczną stylizacją w kolorach fresku ze starożytnego grobowca, o rysunku przedstawiającym pustynnego kozła i polującego nań Egipcjanina z łukiem i sztyletem. Dla pisarza te tzw. „dokumenty życia codziennego” są nieocenionym źródłem inspiracji, zastrzykiem adrenaliny dla wyobraźni. Mogę się wczuwać w dawne klimaty i opisywać atmosferę, miejsce, ubiór, otoczenie, kolory nawet zapachy. Mam np. rozkłady jazdy pociągów z różnych lat, zapewniam – pasjonująca lektura! Często też zaglądam do książki telefonicznej Warszawy z 1938 roku, dobierając stamtąd nazwiska swoich bohaterów. Zresztą, można tam znaleźć mnóstwo innych ciekawych rzeczy, choćby adresy i telefony legendarnych postaci kultury – Tuwima, Lechonia czy Gombrowicza, a raczej jego siostry Reny, na którą zarejestrowany był aparat, albo gwiazd filmu i showbiznesu – Smosarskiej, Halamy, Bodo i innych. Figuruje też np. adres i telefon Józefa Becka, ministra spraw zagranicznych. Jak widać, nie przykładano wówczas wielkiej wagi do ochrony prywatności artystów, celebrytów czy nawet najwyższych dygnitarzy państwowych. A ja, czytając te cyferki i niewyraźnie odbite czcionki, mam prawie fizyczne wrażenie pokonywania bariery czasu.

-Dzisiaj znacznie łatwiej opisywać dawne realia, mamy internet…

-Internet to cudowny wynalazek, ale nie wolno pisać powieści w oparciu o Wikipedię. Często czytając rozmaitych współczesnych autorów, nawet tych o naprawdę „dużych” nazwiskach, poznaję, że korzystali z Wikipedii, stosują identyczne sformułowania czy kompozycję tekstu. Takie podejście zabija artystyczną prozę. Ja oczywiście także wykorzystuję internet, ale nie w tak „bezpośredni” sposób. Na przykład zanurzam się w Narodowym Archiwum Cyfrowym, gdzie są tysiące fotografii. Trzeba je czytać, właśnie: „czytać”, a nie tylko oglądać, a potem własnymi słowami oddawać koloryt, interpretować krajobrazy, twarze. Ale dobrodziejstwo internetu to dla mnie przede wszystkim  zdigitalizowane zbiory bibliotek, kiedyś dostępne tylko w „papierze”, często w jednym miejscu. Jeszcze nie tak dawno, zbierając materiał do „Excentryków”, musiałem z zeszytem i długopisem spędzić kilka dni w toruńskiej Książnicy Miejskiej nad osiągalną tylko tam lokalną prasą z lat 1957-58. Dziś to kwestia kilku kliknięć. Słucham ludzi, zapisuję zdarzenia, można nawet powiedzieć – kolekcjonuję. Gdybym opisywał wyłącznie sytuacje z własnego życia, to niewiele miałbym do przekazania. Tymczasem literatura jest wszędzie, wspaniałe fabuły są na wyciągnięcie ręki.

-Pisarz powinien nadstawiać ucha, rozmawiać, poznawać ludzkie historie?

-No właśnie. Choćby taki świeży smaczek. Przedwczoraj znajomy opowiadał mi o swoim ojcu, weterynarzu, który w latach sześćdziesiątych jechał sobie syrenką z Olsztynka do Olsztyna. W pewnym momencie silnik prychnął i zgasł. Była jesień, późny wieczór, ciemno, żadnego ruchu, pusta szosa. Znikąd pomocy, nie było przecież telefonów komórkowych. Podniósł maskę, ale nie miał nawet latarki. Tragedia. Nagle zobaczył światła samochodu. Kierowca „dał po hamulcach”, wysiadł, zaświecił latarkę, zajrzał do silnika i mówi: o widzi pan, to tylko zleciał kabel z cewki! Włożył z powrotem, dokręcił scyzorykiem. Ojciec kolegi patrzy, oczom nie wierzy – a tu we własnej osobie premier PRL Józef Cyrankiewicz, słynny z „odrąbywania ręki podniesionej na władzę ludową”, ale też z zamiłowania do kobiet i samochodów. Pędził zapewne na upojną noc do Łańska, bo za szybą jego mercedesa mignęła buzia popularnej wtedy piosenkarki. Dla mnie tworzenie literatury to możliwość bywania w miejscach, w których fizycznie nigdy nie będę,  możliwość wcielania się w innych ludzi, podróż w czasie i przestrzeni. Także obcowania z ludźmi, których nigdy nie spotkamy, ponieważ już nie żyją, albo jeszcze się nie narodzili; bo czas to także przyszłość. Penetrowanie, przedzieranie się przez czas, dociekanie jego istoty, poruszanie się po tym ogromnym oceanie to moja skromna filozofia literatury na własny użytek.

-Nadchodzi taki moment, że powieść jest skończona, a nawet wydrukowana i jest to zapewne dla pisarza moment trudny. Z jednej strony poczucie spełnienia, a z drugiej niewiadoma, co robić dalej. Odpocząć, pisać kolejną powieść?

-Mam kolegę pisarza, który wsadza nos między kartki i wącha każdą swoją nową książkę, upajając się zapachem świeżego papieru, drukarni, farby. Ja z kolei po jednym dniu euforii zadręczam się,  jak książka zostanie przyjęta przez czytelników, krytyków, czy w ogóle ktoś ją zauważy. O to bardzo trudno na naszym mocno już zatłoczonym rynku. Jeśli mijają tygodnie, miesiące i mało się o niej mówi, mało pisze, to w każdym autorze, niezależnie od tego, jak mocno nadrabia miną, osiada dojmujące poczucie porażki, nawet wtedy, gdy ma gdzieś tam na dnie przekonanie, że stworzył coś dobrego. Mam w dorobku takie powieści, choćby „Ludzi moralnych” ledwo zauważonych przez krytyków i całkowicie zlekceważonych przez tzw. ”publiczność”. Dziś o sukcesie literackim decydują, niestety, przede wszystkim czynniki zewnętrzne: spektakularna promocja, donośne „okrzyknięcie” przez recenzentów, którego siła nie zawsze jest adekwatna do wartości, obecność autora w mediach i sama jego komercyjna medialność. Pierwszy artykuł, jaki przeczytałem, gdy sześć lat temu nagrodę „Nike” otrzymała Joanna Bator za bardzo dobrą zresztą powieść „Ciemno, prawie noc”, zwracał większą uwagę nie na książkę, ale na sukienkę, w której autorka wystąpiła na gali. Wtedy poczułem, że coś rzeczywiście się zmieniło, skoro nawet poważna gazeta widzi w najważniejszych wydarzeniach artystycznych przede wszystkim blichtr, pokaz mody, towarzyski event.

-Pisarzom z prowincji, nawet takim, którzy zaistnieli w ogólnym obiegu, jest pod względem podtrzymywania swojej obecności o wiele trudniej.

-A prowincja w literacko-rynkowym znaczeniu to nie tylko Olsztyn czy Rzeszów, ale także Wrocław, Szczecin, nawet Trójmiasto.  Trzeba po prostu fizycznie być i bywać w „salonie”, czyli w Stolicy lub przynajmniej w Krakowie, rozmawiać i być przedmiotem rozmów, znać wielu i być znanym przez wielu. Cóż – tak było zawsze. Tylko Mickiewicz potrafił zdobyć rozgłos i uznanie ani razu przez całe życie nie będąc w Warszawie.

-Chociaż jesteś spoza stolicy, to zadzwonił do Ciebie Janusz Majewski z propozycją nakręcenia Excentryków.

-Siedziałem z Januszem Majewskim przy jednym stole podczas pewnego wydarzenia kulturalnego, tutaj w Olsztynie, konkretnie w kamienicy Naujacka. Posadzono nas w kolejności alfabetycznej, a więc spotkaliśmy się przypadkiem. Byłem właśnie po pierwszym wydaniu „Excentryków” i rozmawialiśmy o jazzie. Obiecałem, a właściwie trochę przymówiłem się Januszowi, że wyślę mu książkę i tak zrobiłem. Po kilku dniach zadzwonił, zaproponował ekranizację.

-I tak od razu rozpoczęliście pracę na planie filmowym?

-Od pomysłu do realizacji minęło ładnych kilka lat. Ekranizacja powieści niewątpliwie dodaje autorowi skrzydeł, ale też, co muszę przyznać ze wstydem i skruchą, rozprasza, napawa lenistwem, skłania do spoczywania na laurach. Przydarzyło się to nie tylko mnie, także kilku innym współczesnym autorom, nie będę wymieniał nazwisk. Dość powiedzieć, że np. przez głośną ekranizację samego mistrza Wajdy w latach dziewięćdziesiątych straciliśmy pewnego świetnego prozaika, który artystycznie przepadł po takim sukcesie nie wiadomo gdzie. Inny z kolei, debiutujący jeszcze za komuny rewelacyjną prozą i podniecony jedną czy dwiema udanymi ekranizacjami, na bardzo długi czas „poszedł w scenariusze”, aż wreszcie, nie mogąc się doczekać ich realizacji – bo tak to jest w tej branży – rozpaczliwie próbował wrócić do dawnej literackiej pozycji, przerabiając te scenariusze na powieści, co zresztą widać po nich gołym okiem i co nie wyszło im na dobre.  „Excentrycy” jeszcze przed filmem trafili do teatru Polskiego Radia jako słuchowisko w reżyserii Janusza Zaorskiego, powieść była także czytana w różnych konfiguracjach w kilku programach radiowych, powstał też musical „Król Swingu”, przygotowywany jest spektakl toruńskiego Teatru Muzycznego. Z powodu ekranizacji i drugiego wydania udzieliłem mnóstwa wywiadów przed kamerami i bez kamer, ale – muszę to w końcu powiedzieć – nikt jeszcze nie rozmawiał ze mną o „Excentrykach” poważnie. 

– To znaczy? Ja rozmawiam z Tobą jak najbardziej poważnie. 

-Nikt najzwyczajniej w świecie nie zapytał, o czym jest ta książka i kim naprawdę był jej bohater, Fabian Apanowicz. Wszyscy tylko bezmyślnie odmieniali w kółko: „nostalgia”, „stary jazz”, „melancholia uzdrowiska po sezonie”, „komedia muzyczna”, „bohaterowie – kolorowe ptaki”. Recenzenci o nastawieniu lewicowym zarzucali mi naiwne afirmowanie dwudziestolecia międzywojennego, prawicowi czytelnicy, co już zupełnie nie mieści mi się w głowie, odwrotnie – idealizację PRL-u, że niby piszę, jak było wtedy „fajnie”.

– A zatem w takim razie – o czym jest ta powieść? 

-Krótko. O inteligencji w „czasach zarazy”, o zbiorowym oporze dusz przeciw tyranii, kłamstwu, głupocie, szczuciu człowieka na człowieka. O tym, że gdy już wszystko zawodzi, gdy świat wypełnia beznadzieja i nie ma czym przed nią się bronić, gdy wszystko wokół wydaje się złem – zostaje sztuka. To ogród, w którym zawsze można się schronić. „Grać swing” – znaczy żyć innym życiem niż to narzucone siłą, mierzyć ludzki los inną skalą niż fałszywe dogmaty propagandy czy frazesy płynące z obłudnych gęb polityków.

– I kim był Fabian Apanowicz?   

Fabian Apanowicz, jazzowy puzonista, który w 1957 roku wrócił z wojennej emigracji w Anglii do Ciechocinka, aby stworzyć big-band i grać swing, był jednocześnie symbolem i emisariuszem kultury Zachodu. Fascynacja różnymi przejawami tej kultury uratowała dużą część narodu przed staniem się rodzimą mutacją „ludzi radzieckich”, do czego zmierzała ówczesna polityka i propaganda. Zupełnie tak, jak w znanym wierszu Zbigniewa Herberta „Potęga smaku”, który mógłby być drugim mottem „Excentryków”. Fabian Apanowicz był właśnie takim „smakiem”. To postać fikcyjna, ale historycznie i socjologicznie prawdziwa. 

-Na podstawie własnej powieści chyba łatwo jest napisać scenariusz do filmu?

– Technicznie tak, emocjonalnie nie. Dla mnie największą trudnością było nieustające skracanie, pozbywanie się wielu scen, np. wyrzucenie całego wątku przedwojennego wraz z „czarnym charakterem” Reichmanem czy wątku dziwnego romansu Wandy, siostry Fabiana – rozbijałyby kompozycyjnie film i podwajały koszty. Niełatwe było też  przekształcanie w dialogi partii tekstu opisujących zdarzenia czy charaktery bohaterów. Odchorowałem to, zdając sobie jednak sprawę, że film przemawia innym językiem niż powieść. Inne są prawa papieru, inne prawa ekranu. A efekt końcowy i tak zależy od reżysera, i kształtuje się w zasadzie dopiero w trakcie montażu, w ostatniej fazie produkcji. Od wrażliwości i upodobań reżysera zależał także dobór utworów swingowych, nieco innych niż w powieści oraz sam sposób pokazania muzyki na ekranie.    

-Którą to muzykę filmowy big band grał w toruńskim Dworze Artusa, gdzie mieścił się studencki klub “Od Nowa”. Studiując w Toruniu musiałeś w tym klubie często bywać…

– Bywałem, chociaż nie grano tam już takiego jazzu. To był koniec lat 70-tych, królowały jazz-rock i blues, przyjeżdżały znane kapele: „Krzak”, „Kasa Chorych”, nawet taka znakomitość jak „Laboratorium”, ze swoimi kolejnymi zespołami występował Ireneusz Dudek, który mieszkał wtedy w Toruniu i ściągał muzyków ze Śląska. Powoli pojawiał się punk. Chyba w „Od Nowie”, ale być może w innym toruńskim klubie, oglądałem Walka Dzedzeja, śpiewającego falsetem legendarnego prekursora polskiego punk rocka. Nie bardzo mi się podobał. Później zresztą, już w latach 80-tych, „Od Nowa” stała się ważną sceną punkową, na której grały wszystkie chyba najlepsze załogi w kraju. Pamiętam afisze ręcznie mazane na płachtach papieru pakowego. Na parterze działała dyskoteka, wyżej były wielkie, zaniedbane sale.

-Dzisiaj prezentuje się wspaniale, niedawno w największej sali Dworu Artusa byłem na koncercie Fábi Rebordão. Wszystko “na bogato”.

-Dwór Artusa wygląda tak, jak na „Excentrykach”, czyli może trochę zbyt ładnie i połyskliwie. Studiowałem też na jednym roku z Grzegorzem Ciechowskim i miałem możliwość z bliska obserwować jego karierę, którą on i „Republika” rozpoczynali właśnie w “Od Nowie”. Znałem go długo przed tym, zanim został rockowym idolem. Wyróżniał się spośród nas, to znaczy całego środowiska polonistyki. My ciągle jeszcze tkwiliśmy w rozmemłanym, hippiesowskim stylu bycia i myślenia, a on był krótko ostrzyżony, schludny, jakiś taki zwarty, kategoryczny, mocny. Uchodził bardziej za poetę niż muzyka, fascynował się awangardą literacką; że gra na flecie poprzecznym wspominał tylko mimochodem.

-Był Twoim kumplem?

-Nie byłem żadnym jego bliskim kumplem, jedynie znajomym, jakich wielu ma się na studiach. Rozmawialiśmy dłużej najwyżej kilka razy. Pamiętam go z męskiej, wódczanej imprezy w pokoju, który wynajmował z pierwszą żoną, jak klęcząc na krześle gra na flecie sentymentalny temat „A Shadow of Your Smile”, a jego przyjaciel o ksywie „Lewinson” płacze obok rzewnymi łzami.  Raz w nieistniejącej już toruńskiej knajpie „Pod Atlantem” pokłóciliśmy się o rocka. On zachwycał się wtedy nowym zjawiskiem – „The Police”, a ja upierałem się przy starych „Zeppelinach”, „King Crimson” i czym tam jeszcze. Pamiętam ten charakterystyczny, niecierpliwy głos nad stolikiem: „Policja”, człowieku! „Policja”! To będzie rewolucja, jeszcze zobaczysz!” No i miał rację. Ale chyba dlatego, wbrew opiniom rozmaitych speców od rock’n’rolla, cały czas słyszę w nagraniach „Republiki” dalekie echa brzmień i stylu „The Police” z ich pierwszych płyt.

-Czy szczęście można opisać?

-Zależy, co uważamy za szczęście.

– Hemingway mówił, że to dobre zdrowie i krótka pamięć.

-Można definiować i tak. Jeśli dla kogoś szczęściem będzie, powiedzmy, brak umiaru w jedzeniu i piciu albo miłosne podboje, to takie szczęście da się opisać. Ale dotknąłeś intrygującego tematu. Literatura raczej nie lubi bohaterów szczęśliwych. W szczęściu nie ma napięcia, nie ma dramatyzmu, pola popisu dla emocji. Bohater szczęśliwy nie budzi szczególnej ciekawości, poza tym, co paradoksalne, o wiele trudniej go opisywać niż kogoś przeżywającego życiowe klęski czy zakręty. W momencie, gdy literacka postać zdobywa albo odzyskuje szczęście, powieść zwykle się kończy.      

-A czego opisać się nie da?

– Pisać da się o wszystkim, tylko pytanie: na ile wiarygodnie i przekonująco. Zajmuję się ostatnio biografiami znanych osób, dużo na ten temat czytam i zauważam, że autorzy mają ogromną trudność  w rozpoznaniu, a następnie opisaniu „momentu przejścia”, czyli przełomowego wydarzenia odmieniającego czyjeś życie. Czytam np. książkę o Bobie Marleyu. Autor relacjonuje jego skromne koncerty na Jamajce, a zaraz potem występy z udziałem światowych gwiazd dla globalnej widowni. Brakuje w opisie właśnie jednego punktu, momentu, który wskazywałby, co takiego się wydarzyło w życiu późniejszego „sułtana reggae”, że z lokalnego muzyka stał się światową wielkością. U Ciechowskiego akurat wszystko było jasne, momentem „wyjścia z cienia” był koncert w Jarocinie. Szerzej nie znana grupa, po zagraniu “Kombinatu” wyjechała z Jarocina w blasku sławy. To był ten „łut szczęścia” potrzebny każdemu talentowi. Wzorowałem się na tym wydarzeniu, opisując w powieści „Bóg zapłacz!” debiut fikcyjnej, nowofalowej grupy „Klapperstorch”. 

-Chyba byłem na tym koncercie. Ciechowski grał na klawiszach. Zanim grupa zagrała, została wygwizdana, obrzucona pomidorami, ogryzkami, maślanką – czym się dało. Ciechowski mając brudną klawiaturę powiedział do publiczności: potrzebna jest szmata, niech przyjdzie któryś z was. To rozjuszyło publikę, ale koncert był świetny. Fani i anty fani szaleli, tańczono pogo. Na koniec nawał braw.

-To raczej musiał być późniejszy koncert, kilka lat po debiucie w Jarocinie. Wtedy był wielki, zbiorowy ryk zachwytu i ogólne szaleństwo. Później zespół „Republika” przechodził różne losy i różnie był traktowany, rozwiązywał się i reaktywował. Usłyszał też skandowane przez publiczność „Wyp…..lać!”, tak jak inne grupy, które po ustaniu rockowego boomu traciły fanów. 

-Z moich obserwacji wynika, że za pisanie zabiera się coraz więcej osób. Ludzie, którzy np. tracą pracę, przechodzą na emeryturę mówią: będę pisał książki. Zapewne chcą się w ten sposób dowartościować, bo przecież nie da się żyć z pisania. Może stąd się wzięło powiedzenie, że więcej osób pisze książki niż je czyta…

-Owszem, z pisania da się już u nas żyć. Nie mówię o sobie, ale o kilku koleżankach i kolegach, którzy nie narzekają. Trzeba tylko trafić w odpowiednią tarczę i być zdolnym do kompromisów, a przy tym wiedzieć, gdzie jest ta tarcza i jakie to kompromisy oraz za bardzo ich nie przeżywać. Natomiast w masowości pisania nie widzę niczego złego. Może to dziwnie zabrzmi, ale uważam, że przyczynił się do tego postęp technologiczny. Dawniej pisanie wymagało od autora więcej, było bardziej pracochłonne i długotrwałe. Używało się pięknie stukającej, mechanicznej maszyny do pisania. Poprawki nanosiło się ręcznie, używano korektorów, zaklejało się błędne wiersze nowymi fragmentami. Wydawnictwa zatrudniały maszynistki do przepisywania tekstów, a samo opublikowanie czegokolwiek drukiem to był już dowód przynajmniej wstępnego uznania, akceptacji pisarza. Dzisiaj to wszystko załatwiają edytory tekstów w komputerze. Książkę można wydać sobie samemu, a teksty na blogu publikować od razu i w każdym momencie, chociaż ta łatwość nie zawsze i nie dla każdego autora jest dobra, a niektórzy bardzo siebie w ten sposób krzywdzą. Zwróć też uwagę, że książki wydawane dawniej, także w czasach PRL-u, choć skromniejsze edytorsko, prawie w ogóle nie miały błędów, literówek, potknięć stylistycznych. Wielokrotne sito redakcyjne robiło swoje. Niestety, cenzura również, ale to już inny temat.

-Dzisiaj edytorsko są na znacznie wyższym poziomie, ale pod względem artystycznym wiele pozycji pozostawia dużo do życzenia. Krótko mówiąc: współcześni pisarze trafiają na półki do Biedronki.

–  Ja też trafiłem z drugim wydaniem „Excentryków”. Niestety, obszar literatury nurtu ambitnego, artystycznego, kurczy się na rzecz literatury popularnej. Ale ja bym się tego zjawiska nie obawiał. Trzeba mieć nadzieję, że choćby na zasadzie odtrutki powstanie wreszcie jedno i drugie takie dzieło, które będzie łączyło artyzm z przystępnością przekazu i będzie czytane przez wielu ludzi. Spełni się tym samym ideał wyrażony np. w wielkiej prozie amerykańskiej połowy XX. wieku. Trzeba być cierpliwym i czekać na naszego Steinbecka czy Faulknera. Na pewno taki nadejdzie, bo w dzisiejszych czasach, zwłaszcza tu u nas, w Polsce, naprawdę jest o czym pisać. 

-W 2016r. gdy do mediów publicznych wkroczyła “dobra zmiana” Twoje felietony literackie w autorskim wykonaniu – obecne na antenie od wielu lat – zostały z dnia na dzień zdjęte z anteny Radia Olsztyn. Osobiście uważam, że ten, kto podjął taką decyzję nie powinien zarządzać nawet kioskiem Ruchu. Co więcej, rozgłośnia straciła cenionego autora słuchowisk, które zdobywały nagrody branżowe.

– Dziękuję. Tych felietonów przez 22 lata poszło na olsztyńskiej antenie prawie tysiąc. Pisanie słuchowisk było dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Bardzo wciągało konstruowanie dialogów, które oprócz bieżącej akcji muszą też przemycać dodatkową wiedzę o postaciach, posługiwanie się efektami dźwiękowymi dla malowania w wyobraźni słuchacza scenerii przedstawianej sytuacji. Eksperymentowaliśmy też ze scenami nagrywanymi poza studiem, w plenerze. Np. w „Powrocie do Breitenheide” wykorzystaliśmy autentyczny odgłos kolejki wąskotorowej, uruchomionej specjalnie dla nas w muzeum w Ełku. Nasze słuchowiska odnosiły sukcesy na sopockim festiwalu “Dwa Teatry”. Mieliśmy ciekawe plany, np. realizację słuchowisk historycznych o dziejach Olsztyna, prezentowanych  w cyklu tygodniowym, czyli przedsięwzięcie możliwe do realizacji właściwie tylko w mediach publicznych, gdzie obowiązuje tzw. misja. Niestety, nic z tych planów nie wyszło. Może kiedyś to się zmieni, ale dla mnie pewnie już nic z tego „se ne vrati”. Wspomnienia jednak zachowam jak najlepsze, zwłaszcza z najlepszych lat Radia Olsztyn, gdy miało dwa programy, bardzo dobrą słuchalność, świetne serwisy, nocne pasmo na żywo, a goście kolejnych audycji wręcz tłoczyli się w holu, który był swoistym miejscem życia towarzyskiego.  

-Ilekroć przyjeżdżam na Warmię i Mazury z Mazowsza lub Podlasia, to mam wrażenie jakbym znalazł się za granicą. Zupełnie inne krajobrazy, inna przyroda, architektura. Ludzie chyba też. Czy miejsce urodzenia, zamieszkania w jakiś sposób kształtuje pisarza?

-Czuję się w ten krajobraz niejako wpisany. Dla każdego człowieka krajobraz dzieciństwa, realia w których wyrósł, kolory, ukształtowania terenu i to coś trudnego do nazwania, co się czuje z każdym haustem powietrza –  ma pierwszorzędne znaczenie. Wydaje mi się, że tylko tutaj mogę swobodnie żyć, myśleć, że wszystko jest własne, znajome, nic mnie nie zaskoczy… Mam też świadomość, chyba już jako ostatnie pokolenie z tych urodzonych po wojnie, że żyłem, mieszkałem w miejscach po kimś. Funkcjonowało takie określenie, przymiotnik: „poniemiecki”. W Olsztynku, gdzie się urodziłem, jeszcze w latach sześćdziesiątych jeździło kilka poniemieckich samochodów, które różni  domowi mechanicy utrzymywali w sprawności, jeden nawet jako taksówka. Po miasteczku poruszały się potwornie hałaśliwe, rozklekotane motocykle i nieważne czy były rosyjskie, czy niemieckie, wszystkie nazywaliśmy „cyndapami” (od niemieckiej marki Zundapp), w odróżnieniu od nowych polskich „WSK” i „SHL-ek”. Wokół nas mnóstwo było poniemieckich przedmiotów codziennego użytku. Rodzina mojej matki, repatriantów z Wileńszczyzny, która weszła do poniemieckiego mieszkania, zastała jeszcze na stole talerze ze spleśniałą zupą i grudy skamieniałego chleba. Poprzedni lokatorzy musieli w wielkim popłochu uciekać ze swoich domów. W moim pokoju wisiał poniemiecki głośnik radiofonii kablowej, który przestał działać dopiero w latach 60-tych. Być może właśnie przez te głośniki przyszedł rozkaz ewakuacji. Później w Olsztynie, na podwórku przy ul. Żeromskiego, gdzie Rosjanie wiosną 1945 roku systematycznie palili kamienice, a następnie polityka historyczna PRL nazywała to „zniszczeniami wojennymi”, wystarczyło głębiej pogrzebać w ziemi, żeby znaleźć monety, zdjęcia, domowe przedmioty. Sam znalazłem niezdatny oczywiście do użytku aparat fotograficzny. Kiedy wyjechałem na studia do Torunia, było dla mnie wielkim  zaskoczeniem, że niektóre tamtejsze rodziny od kilku pokoleń nieprzerwanie żyją w tych samych domach. Pamiętam mieszkanie kolegi, gdzie w szufladzie biurka leżały zeszyty z czasów matury babci, a gwoździe trzymano w przedwojennej puszce po kostkach maggi. Tam było widać ciągłość życia, a my tutaj musieliśmy budować je od początku, szukać identyfikacji z otoczeniem. Piszę zresztą teraz cykl opowiadań o dzieciństwie pt. „Opowieści klonowej alei”.

-Czym dla Ciebie jest współczesny patriotyzm?

– Patriotyzm to dla mnie wartość organiczna, wrodzona, część mojego „ja”. Nie znoszę patriotyzmu rytualnego, wrzaskliwego, gadżetowego, którym wielu ludzi egzaltuje się nie wiadomo po co – aby inni widzieli, z politycznej mody czy dla dodania sobie czegoś, czego w istocie nie mają. Mody przemijają, orły i kotwice na koszulkach przecierają się i blakną, a patriotą trzeba być na co dzień, nie tylko z okazji świętowania rocznic. Trzeba być poprzez szacunek dla języka, świadomość historyczną, wiedzę o polskiej kulturze, ale także przez krytycyzm ocen i dociekanie prawdy, nieuleganie mitom, demagogii. Prawda, uczciwość, wskazywanie drogi ku dobru i pięknu, są przecież najbardziej ogólnym przesłaniem nie tylko literatury, ale całej sztuki. Wiem, nieznośnie patetycznie to zabrzmiało, jak w klasycznym dramacie, ale są sprawy, o których trudno mówić inaczej. Może jednak lepiej nie szastać wielkimi słowami, tylko po prostu pokazywać ludziom innych ludzi, pisać o nich, śpiewać piosenki albo kręcić filmy?

Tekst, zdjęcia i dźwięk: Sławomir Ostrowski


Włodzimierz Kowalewski (ur.11.11.1956 w Olsztynku ) pisarz, publicysta radiowy, autor słuchowisk, scenarzysta filmowy, dawny członek redakcji „Borussi”. Autor m.in. powieści („Bóg zapłacz!”, „Excentrycy”, „Ludzie moralni”), tomów opowiadań ( „Cztery opowiadania o śmierci”,„Powrót do Breitenheide”, „Światło i lęk”, „Brzydki człowiek”). Jego książki wydawano na Węgrzech i w Austrii, tłumaczenia prozy publikowano w węgierskich, litewskich, niemieckich i rosyjskich pismach literackich.

Powieść „Excentrycy” została w roku 2015 przeniesiona na ekran przez J.Majewskiego, zdobywając Srebrne Lwy na 40. Festiwalu Filmowym w Gdyni.

Laureat m.in. polsko-niemieckiej nagrody literackiej im. S.B.Lindego, Literackiego Wawrzynu Warmii i Mazur, dwukrotnie nagrodzony za scenariusz słuchowiska radiowego na festiwalu „Dwa Teatry” w Sopocie, dwukrotnie nominowany do „Paszportu” „Polityki”, trzykrotnie do Literackiej Nagrody „Nike”.