1. Tadeusz Prusiński

Reportaż z września 1985r., w którym autor prezentuje postać Henryka Syski – pisarza i  badacza dziejów oraz kultury ludowej Kurpiowszczyzny, Mazowsza, Warmii i Mazur. Kontrasty, nr 9/1985, s. 7

 

Misja

Nysa trzęsie niemiłosiernie. Do środka, mimo zamkniętych okien, wdziera się kurz. Zakręt. Jeden, drugi. Potem – pod górę. Silnik wyje na zwiększonych obrotach. Po chwili auto toczy się „na luzie” w dół – i stop.

Przed samochodem – tylko piaszczyste dojście do rzeki. U brzegu czeka prom z przewoźnikiem. I gdy z auta wysiadają pasażerowie, zza pagórka, jakby na zamówienie, wytacza się furmanka z dwiema uwiązanymi z tyłu krowami. Powozi nią roboczo ubrany chłop.

Zaprzęg wjeżdża na prom. Przewoźnik podchodzi do woźnicy, chwilę rozmawiają, po czym pomaga ustawić wóz. Potem podnosi drewniany wjazd, zakłada drut holowniczy i odcumowuje.

Prom wypływa na rzekę.

Z nadbrzeżnej, dosyć wysokiej skarpy, kilkanaście metrów od promowiska, roztacza się malowniczy widok. Parę osób, które wysiadły z nysy i wdrapały się na górkę, jest wyraźnie zadowolonych z tego co zobaczyły. Przed nimi, połyskując w słońcu, mienią się podostrołęckie zakola Narwi.

– Moja rodzinna Kurpiowszczyzna inspirowała mnie już wiele razy. Miała czym, jak panowie widzicie – Henryk Syska milknie, osłaniając znowu oczy przed słońcem. Długo patrzy na przeprawiający się prom.

– Cały prawie obszar dawnych puszcz kurpiowskich, od Pułtuska do Myszyńca, z bogactwem trudnym do przeliczenia na złotówki, pochłonęło obecne województwo ostrołęckie – odezwie się po pewnym czasie.

Jego towarzysze podróży, do których skierował te słowa, a którzy wraz z nim podziwiają Narew w okolicach podostrołęckiej wsi Laskowiec, są członkami ekipy filmowej, wybierającymi plenery. Przeprawa promu przez rzekę, panorama nadnarwiańskich pól i łąk, rozległa przestrzeń spod wsi Łyse z typowymi kurpiowskim studniami z żurawiem oraz „głębia zieleni i gąszcz boru świeżego” Puszczy Zielonej w rejonie Czarni i Puszczy Białej w przebitkach, a w tle muzyka – będą stanowić treść jednej z pierwszych sekwencji filmu o pisarzu Henryku Sysce.

 

2. Spadkobierca Chętnikowych idei

 

Przeszłością ziemi kurpiowskiej badacze historii zaczęli się interesować już dosyć dawno. Pierwsze poważniejsze wyniki osiągnął niegdysiejszy prezes Płockiego Towarzystwa Naukowego, Hipolit Gawarecki. Tropem jego badań podążył Kazimierz Władysław Wójcicki. Drogi i bezdroża Kurpiowszczyzny przemierzał m. in. Oskar Kolberg w towarzystwie Teofila Lenartowicza. Zaglądał tu dosyć często Ludwik Krzywicki. Śpiewy i obyczajowość puszczańskiego ludu opisywał myszyniecki wikary Władysław Skierkowski.

Obok Lenartowicza sławili te strony swoimi strofami Maria Konopnicka, Kurp Michał Gorzkowski i Wiktor Gomulicki. Przepięknymi gawędami opisywała tutejsze życie i zwyczaje Maria Wysłouchowa. Ale nikt nie dorównał wytrwałością i stałością poczynań, obrosłemu już legendą, największemu badaczowi Kurpiów – Adamowi Chętnikowi.

A on, Henryk Syska, syn ziemi kurpiowskiej, pisarz i popularyzator, uważa się za spadkobiercę Chętnikowych idei.

Połowa z jego pięćdziesięciu książek traktuje o Kurpiach, ich historii, tradycjach i związkach z Rzeczpospolitą. Druga połowa opowiada o mocowaniu się Warmiaków i Mazurów z naporem germańskim.

Jak pamięta, jedną rzeczą miał od dzieciństwa w sobie najbardziej wykształconą – lubił przysłuchiwać się rozmowom starszych. Do szkoły w Borawem chodził z rodzinnych Damięt kilka kilometrów. Gdzieś tak w połowie drogi mijał starą kuźnię. Ciągły ruch wokół niej ciekawił go. Kolegę ze szkolnej ławy, z którym razem wędrował codziennie, frapowały kowalskie miechy. Kolega więc oglądał młoty i miechy, a mały Syska słuchał opowieści chłopów, co to na wyklepanie lemiesza albo na podkucie siwka czekali.

Był najmłodszy z szóstki rodzeństwa. Starsi bracia i siostra mieli dużo kolegów i koleżanek, schodzili więc do Sysków, jak to w zwyczaju bywało, kawalerowie i panny, rówieśnicy Henrykowego rodzeństwa. I wtedy opowieściom nie było końca. Siedzieli często do jedenastej, dwunastej w nocy. Chałupa – pokój i zadymiona kuchnia, że można było siekierę wieszać, ćmiono w niej bowiem papierosy na potęgę. Jakoś to jednak małemu Heńkowi nie szkodziło, z rozdziawioną buzią słuchał, chłonąc wszystko. Takie przecież opowiadania rozbudzały wyobraźnię wiejskiego chłopaka.

– Kolega został kowalem, a ja zacząłem pisać książki – pointuje teraz.

Że dziwny był ten najmłodszy z Sysków sąsiedzi wiedzieli od dawna. Bronisław Damięcki, starszy od niego o czternaście lat krajan z Damięt, też to przyznaje.

– Zawsze był inny niż jego bracia. Tamci to byli psotni, a on zawsze z książką. Nawet jak krowy gnał na pastwisko, to też z książką – mówi.

Do książek nikt z Sysków nie miał pociągu. Od wieków byli to przecież chłopi, analfabeci. Skąd zatem w nim samym taka pasja do drukowanego słowa? Ba…! Henryk niejednokrotnie w swoim już 65-letnim życiu zastanawiał się nad tym. I dzisiaj jest mu trudno samemu sobie to wytłumaczyć. Może człowiek nosi w sobie nie tylko to, co odziedziczy po przodkach? A może był ktoś, kto w odpowiednim czasie potrafił umiejętnie rozbudzić i pokierować zainteresowaniami?

Mógł być nim na przykład pierwszy nauczyciel Henryka Syski w damięckiej jednoklasówce – Mikołaj Chełstowski. Klasycznej doskonałości nauczyciel – jak po latach oceni pisarz. Mogły to być także i książki, bo w pierwszych latach po nabyciu tej umiejętności Syska czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Na przykład – Gazetę Grudziądzką i Przewodnik Katolicki, prenumerowane w jego domu. Albo inne pisma ludowe, jak chociażby Gazetę Świąteczną – do Damięt bowiem wiele gazet przed wojną docierało, z Rycerzem Niepokalanej na czele. Były też jakieś senniki, które krążyły na odpustach, jakieś pisma jarmarczne. Można było mieć do literatury odpustowo-jarmarcznej takie czy inne zastrzeżenia, bo ona była bałamutna trochę – ale jednak stanowiła pomost do zainteresowania się drukowanym słowem. Nic dziwnego zatem, że to, co małemu Sysce popadło pod rękę, musiało – jak mówi – przejść przez jego oczy.

Kiedyś wpadł mu w ręce podręcznik o tym, jak projektować i budować kościoły. Zaciekawił go, bo znał nazwisko autora – księdza Leona Gościckiego, prałata, archidiakona Kapituły Płockiej, przez trzydzieści lat, aż do śmierci w 1948 roku, proboszcza w Goworowie, rodzinnej parafii Sysków. Książka ukazała się w 1915 roku, zyskując od razu wysokie oceny specjalistów. Drugie wydanie pojawiło się piętnaście lat później. – I to drugie ja mam. Z dedykacją autora – pochwali się Henryk Syska, gdy będziemy rozmawiać w jego mieszkaniu na olsztyńskiej starówce. W swoich zbiorach ma wiele przedwojennych wydawnictw, jakich często nie można uświadczyć w bibliotekach.

Od ksiązki Mościckiego zaczął się Syska interesować bliżej rodzinnymi stronami. Zaczął zbierać wszelkie wycinki prasowe i jakiekolwiek broszury mówiące o jego okolicach.

 

3. Początki pisarskiej drogi

 

Co do jednego nie ma ten pisarz-Kurp wątpliwości – gdyby nie Związek Młodzieży Ludowej nie byłby pewnie tym, kim jest. Wstąpił do niego w 1935 roku, zaraz po skończeniu szkoły powszechnej w Borawem. W niedługim czasie zostaje sekretarzem koła w rodzinnej wsi. Dzięki pomocy przyjaciół z organizacji, a szczególnie jednego, z Zarządu Wojewódzkiego ZML w Białymstoku (Lid Walerian się nazywał – uściśli) siedemnastoletni Henryk zacznie kontynuować naukę w rocznej niższej szkole rolniczej w Krzyżewie na Podlasiu. Szkoła istnieje do dziś. Jej wielce ciekawą historię opisał Syska w dwóch artykułach przed 25 laty. Jeden posłał żyjącej jeszcze wówczas założycielce szkoły, pani Karpowicz. Miała już osiemdziesiąt lat i nadal świetną pamięć. Odpisała list z podziękowaniem. Pisarz mówi, że chyba jeszcze sięgnie do tego tematu.

Potem była średnia Szkoła Ogrodnicza w podwarszawskim Ursynowie – i matura, robiona w czasie okupacji. Po wyzwoleniu Henryk jedzie studiować polonistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W Lublinie nie zna nikogo, więc pierwsze kroki kieruje do Zarządu Wojewódzkiego „Wici” i od razu daje się wciągnąć w wir organizacyjnej pracy. Po roku przenosi się na uniwersytet do Warszawy. Tu też działa w organizacji młodych ludowców.

Podczas zbierania materiałów do pracy magisterskiej, pisanej pod okiem prof. Juliana Krzyżanowskiego, Syska zetknie się bliżej z działalnością księdza Antoniego Brykczyńskiego (1821–1913), długoletniego proboszcza parafii Goworowo. Henryk studiów nie skończy, pracy nie obroni, ale książkę z tych materiałów złoży, da jej tytuł Od „Kmiotka” do „Zarania” i wyda w 1949 roku.

„Kmiotek” był ukazującym się w połowie XIX wieku pismem przeznaczonym dla chłopów. Uczył chłopów kłaniać się jaśnie panom – kpiąco określał owo wydawnictwo hrabia Edward Dembowski, bohater czwartej książki Syski, wydanej w 1952 roku pod tytułem Czerwony kasztelanic.

– A „Zaranie” powstało w 1907 roku na bazie burżuazyjnej rewolucji rosyjskiej w Królestwie Polskim – scharakteryzuje autor. – Dochodziło do chłopów pod hasłem „Sami sobie” – czyli wzywało do działania bez pomocy kleru, bez pomocy plebanii, własnymi siłami. Było organem ruchu ludowego. A goworowski proboszcz, ksiądz Antoni Brykczyński, w 1907 roku na łamach „Tygodnika Płockiego” pierwszy dał hasło do walki z „zaraniarstwem”. To był, proszę pana, wielki konserwatysta i wróg ludowy. I tym się niechlubnie zasłużył w historii.

 

4. Ciągoty na starość

 

Pewnego słonecznego dnia, będąc w Goworowie, zajdziemy na miejscowy cmentarz. Wędrując jego alejami będziemy raz po raz zatrzymywać się przy grobach ludzi, z którymi Henryk Syska był związany w jakiś sposób.

Zaczniemy od grobu matki pisarza – Franciszki Syskowej, Syscyną we wsi zwanej, a zmarłej po przeżyciu 73 lat w maju 1953 roku. Obok niej spoczywają dwaj bracia Henryka – Władysław, mający w chwili zamordowania go przez bandę w Goworowie, w rok po wojnie, 38 lat, i zmarły dwa lata po nim Piotr, w chwili zgonu liczący 39 lat.

Rozmyślając dłuższą chwilę, pomilczymy wspólnie.

Później podejdziemy do dwóch grobów z okazałymi pomnikami, znajdującymi się za kaplicą, w starej części cmentarza. W jednym spoczywają prochy śp. Maryanny z Okęckich Glinczyny, zeszłej z tego świata 20 września 1835 roku, a więc 150 lat temu. Drugi zaś grób kryje szczątki Maryi z Kosickich Glinczyny, zmarłej 18 marca 1868 roku, a której pogrążony w żalu mąż z dziećmi postawił pomnik w niecały rok.

Wskazując obie mogiły Henryk Syska sypnie garść szczegółów o pobycie Adolfa Dygasińskiego w odległym stąd o trzy kilometry dworku Glinków w Szczawinie. Przez rok – w 1866 – Dygasiński pracował u Glinków jako nauczyciel domowy. Znał więc Maryję z Kosickich Glinczynę. Przypuszczalnie musiał też znać legendę o złym duchu, który trzykrotnie strącał krzyż z pomnika Maryanny z Okęckich Glinczyny. Do dzisiaj zresztą tutejsi ludzie opowiadają, że w tym grobie leży dama z loży masońskiej, a spokoju jej wiecznego pilnuje diabeł. On to właśnie strącał krzyż z grobu niewierzącej. Natomiast postawionej w miejsce chrześcijańskiego znaku wiary rozetki w kształcie potrójnego grzybka nie ruszył do tej pory.

Wszystkie szczegóły pobytu Dygasińskiego, jakie udało się mu ustalić, zawarł Syska w kolejnej swojej książce o Kurpiowszczyźnie. Tak jak i szczegóły związane z pracą innego nauczyciela małych Glinków (pewnie wnuków Maryi z Kosickich) – Ignacego Daszyńskiego, późniejszego premiera Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, powstałego w nocy z 6 na 7 listopada 1918 w Lublinie, na terenach Kongresówki wcześniej okupowanych przez Austrię, ostatecznie dobrowolnie podporządkowanego 14 listopada Józefowi Piłsudskiemu. W dworze Glinków Daszyński będzie pracował trzydzieści lat po Dygasińskim. To w Szczawinie zostanie aresztowany za działalność polityczną i stąd carska policja odstawi go do więzienia w Pułtusku..

Podejdziemy też do rodzinnego grobu Brykczyńskich – matki, syna-księdza i kuzynki. Chwilę postoimy przy grobie księdza prałata Mościckiego – po czym ruszymy obejrzeć Goworowo.

Przed wojną 70 proc. mieszkańców tej wsi stanowili Żydzi – więc w czasie wojny spalono ją doszczętnie. Dziś jest wsią gminną, w całości murowaną, z górującymi nad nią trzema wieżami kościoła. Od wieków przez tę wieś przepływa rzeka Orz. Wypływa pod Czerwonym Borem (obecnie woj. łomżyńskie), by po czterdziestu kilometrach biegu wpaść do Narwi. Kiedyś dolina Orzy słynęła z wysokiej jakości siana tu zbieranego, a sama rzeka – z czystości.

Miejscowi gospodarze jeszcze i dziś biorą z niej wodę dla bydła, a goworowskie kobiety chodzą do tej rzeki płukać pranie. Fakty te między innymi utrwalił Henryk Syska w wydanej trzy lata temu książce  W dolinie Orzy. Te elementy pejzażu i obyczajowości kurpiowskiej wykorzystają realizatorzy filmu o Henryku Sysce, o jego twórczości i jej inspiracjach.

Tak się złoży, że i ja zobaczę ten fragment realizacji filmu Tropami rodzimych wezwań. Kolejny też raz będzie mi dane porozmawiać z pisarzem, obecnym na planie filmowym przez cały czas kręcenia zdjęć. Przy okazji będę świadkiem, jak jakiś mężczyzna w kaszkiecie na głowie, podszedłszy do spacerującego samotnie w przerwie zdjęć autora W dolinie Orzy zawoła:

– O tak! To bardzo dobrze! Niech cała Polska zobaczy, że nie mamy wodociągu. Może teraz, jak pokażą to w telewizji, przyspieszą jego zakładanie.

A kobieta, po wypłukaniu tego, co uprała (sceny tej nie było w scenariuszu – kręcono na żywo) przyzna, że teraz woda w Orzy już nie taka czysta, jak kiedyś.

– Do picia ją braliśmy. A dziś?! – wierzchem dłoni ociera pot z czoła. – Chociaż prania jakoś nam jeszcze nie brudzi.

– A wie pan, że ciągnie mnie jeszcze na starość opisać współczesną wieś polską, tę mazowiecką, taką z pogranicza kurpiowsko-mazurskiego – zwierzy się Syska, gdy będziemy wracać do Olsztyna, mijając po drodze Łyse i Myszyniec.

*

Zawsze ciągnęło Syskę do opisywania rodzinnych stron. Najpierw było tak, że czuł głód wiedzy, a potem dusiła go przechodząca w konieczność potrzeba zapisania, dania świadectwa prawdzie. Historycznej prawdzie.

A z drugiej strony zauważa niepokojące objawy innego procesu – ubóstwa znajomości własnych tradycji w ruchu ludowym.

– To samo dzieje się w sojuszniczych partiach – twierdzi. – Działacze nie znają historii własnych ruchów ideologicznych. A bez tego nie ma przecież właściwego działania… Wszystko wskazuje na to, że my z historii wzorów nie bierzemy. A przynajmniej – nie czerpiemy ich z postaw ludzi, którzy kiedyś coś pożytecznego stworzyli.

Ubolewa Henryk Syska nad upadkiem regionalizmu. Mówi, że swoimi pracami chce przywrócić sens działalności społecznikowskiej w terenie. Ale długo może być to wołanie na puszczy, jeżeli nadal postępowała będzie degradacja regionalizmu. – To jest bardzo ważna sprawa. Bo widzi pan, jeżeli chcemy wychować ludzi o jakiejś godności narodowej, to musimy ich prowadzić do tego od przedsionka po schodach w górę. Przecież patriotyzm narodowy rozpoczyna się od kultu dla swoich rodzinnych stron. Jeżeli jakiś obywatel będzie miał szacunek do tego, co się działo w jego okolicach, to będzie też ciekaw, co się w dalszych stronach działo. I w ten sposób pozna naród. A jak pozna naród, będzie się zastanawiał, co się dzieje poza granicami własnego państwa. I w ten sposób stwarza się człowieka o myśleniu szerszym – można powiedzieć, że internacjonalistycznym.

 

5. Mistrzowie postępowania

 

Z Syskowej konieczności dania świadectwa prawdzie powstało od 1949 roku czterdzieści siedem książek. Trzy kolejne są w druku. A wszystkie mówią o ludziach nieprzeciętnych, którzy mieli wpływ na wydarzenia historyczne – jak i o ludziach pozornie zwyczajnych, o społecznych animatorach życia swej wioski, gminy, powiatu.

Bohaterami tego z Kurpiów pisarza są więc zarówno Edward Dembowski, o którym Syska pisze: Czerwony kasztelanic – komunista czystej wody pierwszej połowy XIX wieku, który głosił hasło, że wolność tylko tam być może, gdzie nie ma własności, sam będąc wielkim właścicielem ziemskim, czyli mającym co stracić, jak i Bogumił Wojciech Jastrzębowski, uczony rolnik z dawnego pogranicza mazowiecko-mazurskiego i wynalazca, wychowawca zastępów młodzieży, obejmującej później samodzielne gospodarstwa dziedziczne.

Trzy książki napisał Henryk Syska o Tomaszu Nocznickim, samouku, chłopskim publicyście i działaczu. Osobne prace poświęcił m. in. Bogumiłowi Labuszowi, chłopskiemu „mazurskiemu generałowi” z Mazurskiej Partii Ludowej. Wreszcie trzeba wspomnieć o książkach poświęconych Adamowi Chętnikowi i jego dziełu, a którego kontynuatorem Syska się czuje.

– Mistrzami postępowania w moim życiu byli bohaterowie moich książek. Wybitną indywidualnością polityczną był dla mnie Edward Dembowski. Roman Zmorski z kolei to postać mniej znana, będąca dla mnie wzorem pasjonata – poszukiwacza skarbów pod chłopską strzechą, zwłaszcza na Mazowszu. Ja tak trochę szedłem jego tropem. I jeszcze – Tomasz Nocznicki, który trudem olbrzymim wybił się na wybitnego chłopskiego polityka.

Pisanie o takich ludziach, o tych właśnie chłopskich samoukach, o takich jak Jakub Bojko na przykład, jak Maciej Szarek, Ferdynand Kuraś, jak Antek z Bugaja, czyli Antoni Kucharczyk – jest zasadniczym celem społecznym Henryka Syski.

Jego zdaniem życie społeczne można przyrównać do lasu. Las z daleka to tylko sosny. Ale gdyby nie było poszycia leśnego, krzewów, jałowców, tych mchów i porostów, to nie byłoby wielkich i śmigłych sosen. To samo ze społecznikami – widzi się takich działaczy ludowych, jak Wincenty Witos, Bojko i inni. A przecież gdyby nie zwyczajni, prości wiejscy działacze samorządowi, prezesi kół ludowych i organizacji społecznych, działacze kółek rolniczych, a więc to poszycie – nie byłoby owych wielkich Bojków i Witosów. Trzeba więc oddać uszanowanie ludziom z głębokiego terenu, od nich bowiem zaczyna się postęp.

Są to bohaterowie na miarę wioski, czasem gminy, a czasem – kilku gmin. Działają, trudzą się, walczą o coś, a potem, jak zemrą – albo jeszcze za życia – nie tylko od społeczeństwa nie mają uznania, ale nawet ze strony własnej rodziny uważani są za dziwaków. Po nich jednak przecież coś zostaje – coś, co zaszczepili innym. Jeżeli więc wydobędzie się na światło dzienne ich zasługi dla tego niewielkiego skrawka ziemi, na jakim przyszło im żyć, to będzie to zachęta dla innych do takiej roboty – uważa Henryk Syska.

– Wydobywanie takich osób z mroków historii jest moją misją na ziemi – kwituje wywód.

Tadeusz Prusiński