Tadeusz Prusiński
wrzesień 2013

Romek urodził się słyszący. Matka, z Grodna rodem, wojnę cudem przeżyła w obozie w Oświęcimiu. Po wojnie zaszła w ciążę, ale poroniła. A potem urodziła jedyne dziecko, właśnie Romka. Mieszkała z mężem na wsi pod Szczytnem. Była bardzo prostą kobietą i kiedyś w swojej wylewności, takim współczuciu dla syna, powiedziała: „Synku, ty jesteś głuchy przeze mnie, bo mamusia nie dopilnowała i na główkę spadłeś”.

Ale Romek Orzeł, do niedawna czołowy aktor Pantomimy Olsztyńskiej, kiedyś sławnego amatorskiego teatru głuchych, mówi, że nie wie, czy matka tak powiedziała. Gdy rozmawiamy z pomocą tłumacza języka migowego w poniedziałkowe lipcowe przedpołudnie w chłodnej świetlicy olsztyńskiego oddziału Polskiego Związku Głuchych, zgadza się, że mogło tak być, jak powiedział mi Bohdan Głuszczak. Bo Głuszczak, który przez 30 lat prowadził Pantomimę Olsztyńską, zna prawie wszystkie najintymniejsze sprawy rodzin swoich aktorów i być może matka Romka też mu powiedziała o swoim sekrecie.

Gdy na Wileńszczyźnie były wywózki, a jego rodziców i siostry zabierali na Sybir, został na kolanach sąsiadki

Kolegą Romka z Pantomimy był Otto Dzieńkowski, litewski Tatar ze wsi gdzieś pod granicą łotewską. Gdy na Wileńszczyźnie były wywózki, a jego rodziców i siostry zabierali na Sybir, został na kolanach sąsiadki, starej kobieciny. Wszystko było dobrze, dopóki ona żyła. Ale potem komu na takiej wsi potrzebne jest cudze i głuche dziecko – bezproduktywne, nie nadające się do niczego? Więc trzymało się je w chlewiku i wychowywało wśród zwierząt.

Po 1956 roku siostry Otta, które przetrwały zsyłkę i wróciły do Polski, zaczęły poszukiwać brata. W końcu znalazły. Ale jego nie było w ewidencji ludności – był przecież inwentarzem wiejskim – nie miał więc i paszportu… W końcu, po długich korowodach, ambasador polski załatwił mu paszport.

Dopiero w Olsztynie ciotka go wymyła, wyszorowała, siostry ubrały. Od nich dowiedział się, że są takie czynności, z którymi należy się chować.

*     *     *

Romek mówi, że wzrastał wśród słyszących dorosłych i kolegów, więc chciał być jak oni. Bohdan Głuszczak uważa, że Romek był świadom swojego kalectwa bardziej niż inni głusi. Ci zresztą nie do końca odczuwali swoje inwalidztwo. Przyjmowali je jako dopust boży – że to normalne. A Romek od dzieciństwa miał w sobie chęć bycia kimś więcej.

W dodatku Romek – jak sam przyznaje – bardzo lubił sport, a najbardziej koszykówkę. Po skończeniu szkoły w Wejherowie chciał pracować jako ślusarz w Ursusie, bo to blisko Warszawy, gdzie była drużyna niesłyszących koszykarzy. Przy zarządzie Polskiego Związku Głuchych istniał klub sportowy i Romek chciał tam grać. Miał już stancję. W fabryce traktorów Ursus jednak pracy nie dostał. Zawiedziony wrócił do rodzinnego domu na wieś pod Szczytnem. Wytrzymał miesiąc i w październiku 1965 roku przyjechał do Olsztyna za pracą. Znalazł ją bez problemu w spółdzielni inwalidów. I nadal ciągnęło go do sportu. Wiedziała o tym koleżanka z pracy, biegaczka w klubie Gwardia Olsztyn. Namówiła Romka. Przyszedł na trening, spodobało mu się rzucanie oszczepem… Szybko przyszły niezłe, jak na nowicjusza, wyniki.

Koledzy od warsztatu ślusarskiego, a nawet prezes oddziału Polskiego Związku Głuchych, od razu zauważyli, że Romek jest bystry i ciekawy każdej nowości. Zabrali go na próbę Pantomimy Głuchych. – Poszedłem, chociaż nie byłem zainteresowany. Ale spodobało mi się i zostałem – przyznaje Romek. Był 1965 rok, Romek miał 19 lat.

Na scenie było widać, że kochasz teatr

– Ty się urodziłeś, żeby być artystą. Na scenie było widać, że kochasz teatr – mówi pomagająca mi w rozmowie Zofia Gadzikowska z zarządu olsztyńskiego oddziału PZG, a Romek kraśnieje z zadowolenia i kłaniając się jak Japończyk dziękuje za te słowa.

Żonę Aleksandrę poznał w Krakowie. Olsztyńska Pantomima była tam na obozie artystyczno-rehabilitacyjnym, wspólnym, z krakowskim zespołem taneczno-pantomimicznym, w którym ona występowała.

– Obciążona dziedzicznie głuchotą Ola stanowiła z Romkiem piękną parę. Dziś mają dwoje dorosłych już dzieci, syna i córkę, słabo słyszących, ale pięknie mówiących. Romek bardzo chciał, za wszelką cenę, nobilitować latorośle, dlatego posłał je do normalnej szkoły – opowiada Bohdan Głuszczak.

Romek z satysfakcją chwali się swoim Tomkiem. Syn pracuje jako grafik komputerowy, jest karateką i kulturystą, ma słyszącą żonę. Dali Romkowi wnuka Adriana, zdrowego, słyszącego, radość rodziców i dziadków. Córka Romka – Karolina – skończyła politologię na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Przez całą podstawówkę i częściowo liceum była członkiem dziecięcego teatru „Eurytmia”. Ojciec chciał, żeby dzieci w przyszłości występowały w Pantomimie, więc uczył je różnych gestów, kroków… Na początku studiów Karolina przeszła do dorosłego zespołu Pantomimy, wkrótce jednak zrezygnowała, bo jak powiedziała ojcu – musi mieć więcej czasu na studiowanie.

*     *     *

Otto Dzieńkowski był lekko słyszący. Trzy lata po przyjeździe do Polski został przyprowadzony do Pantomimy. Bardzo interesował się samochodami, więc po dwóch latach pojechał do Wrocławia, do szkoły ślusarsko-mechanicznej, dla głuchych. Kształcił się na mechanika samochodowego, no i stał się „złotą rączką”.

Kierownik literacki Pantomimy Bohdan Kurowski miał volkswagena „garbusa”. Przywiózł go z Niemiec w fatalnym stanie, rupieć straszny. Karoserii auto właściwie już nie miało, raczej sito. Otto zobaczył, ucieszył się i mówi: „Zrobię ten samochód, będzie dobry”.

Kiedyś, już w latach osiemdziesiątych, Pantomima występowała w fabryce volkswagenów w Wolfsburgu. Kurowski przyjechał swoim autem. Po spektaklu dyrektor firmy podejmował zespół – aktorom pokazano film o pracy fabryki, oprowadzano po zakładzie… i raptem przybiegł jeden z wicedyrektorów z pytaniem: – Czyj to volkswagen z polską rejestracją stoi na parkingu.

– Mój. Przepraszam, źle postawiłem? Blokuję? – odezwał się Kurowski

– Nie, nie, proszę pana. On jeździ?

– Oczywiście!

– A kto go zrobił?

– Jak to?! Wy go zrobiliście.

– Ale kto zrobił karoserię? Ona dawno powinna się rozsypać.

–  Ten pan – Kurowski wskazał Dzieńkowskiego.

– To jest precyzyjnie artystyczna robota. Niespotykana – zachwycał się wicedyrektor.

Szefowie Volkswagena nie mogli uwierzyć, że ten rocznik auta posiada karoserię, która wygląda jak nowa i nie widać śladów łatania. Opukiwali, naświetlali – i okazało się, że jest to genialnie wyremontowany samochód.

Dyrektor fabryki spytał, czy Otto by nie przyszedł do pracy do muzeum Volkswagena, żeby rekonstruować te samochody. Otto nie chciał, ale od tej pory co roku jeździł do Niemiec i całe lato robił tam volkswageny. W Olsztynie też założył warsztat.

A Bohdan Kurowski swoim „garbusem” zamiast roku jeździł pięć lat.

Otto ożenił się ze słyszącą dziewczyną, ma dwie słyszące córki. Materialnie daje sobie radę właśnie dzięki swoim zdolnościom.

*     *     *

Osoba spoza Pantomimy, skupiona tylko na pracy, szybciej się starzeje

Po 44 latach występów z Pantomimą 67-letni Romek Orzeł mówi, że dzięki występom w Pantomimie lepiej mu się żyje. To znaczy – łatwiej. Nawet politykę łatwiej mu zrozumieć, chociaż w niej teraz wielki bałagan. Zauważył, że osoba spoza Pantomimy, skupiona tylko na pracy, szybciej się starzeje. Natomiast ta z Pantomimy rozwija się inaczej – jej mózg inaczej pracuje, ciało się rozwija, wyjazdy pokazywały inny świat i pobudzały do myślenia.

– Gdy zobaczyłem, jak ludzie na świecie żyją, to tym bardziej chciało mi się żyć, pracować, występować – miga Romek do Zofii Gadzikowskiej, która tłumaczy głośno jego słowa. Tłumaczka dodaje, że pracowała kiedyś w spółdzielni inwalidów „Walter” i widziała, że dziewczyny z Pantomimy były tam inaczej traktowane. Wyróżniały się nie tylko strojem. „Ooo, to aktorki” – mówiono o nich z podziwem.

– A Bohdan Głuszczak to bardzo dobry człowiek – przyznaje Romek. – Zna język migowy i na wycieczkach wszystko nam tłumaczył, nawet sprawy polityczne. Na próbach my się uczyliśmy od niego, on od nas. W jego obecności nie czuło się, że to dyrektor, ale że to bliska osoba. Następcy Głuszczaka nie mieli takiego daru. I szkoda, że tego teatru już nie ma.

*     *     *

Pantomimą Olsztyńską Bohdan Głuszczak kierował trzydzieści lat, od 1959 do 1989 roku. Działała przy Wojewódzkim Domu Kultury w Olsztynie. Głuszczak był dyrektorem, choreografem, pisał scenariusze widowisk pantomimicznych, reżyserował. Za jego czasów przez ten teatr przeszło około 250 ludzi, ale większość nazwisk dyrektor ciągle pamięta. Potem jeszcze współpracował z głuchymi mimami do 1992 r. i okres ten zakończył występami zespołu w Niemczech i w Rydze. Na krótko wrócił w 1997 roku, zaproszony do zrobienia spektaklu  „Błazen i Aktor”.

Większość pochodziła ze wsi, a wielu było potwornie zaniedbanymi analfabetami

Do Pantomimy głusi przychodzili sami. Nawet bez znajomości języka migowego. Ale często też przyprowadzali ich koledzy-aktorzy z jednego tylko powodu – bo głuchy. Większość pochodziła ze wsi, a wielu było potwornie zaniedbanymi analfabetami. Gdy przychodziły sianokosy, żniwa albo wykopki, brali dwa tygodnie urlopu, jechali na wieś pomagać rodzinie. Prób w tym czasie, siłą rzeczy, nie można było prowadzić.

Ci, co przyszli do Pantomimy ze wsi, czuli się, jakby chwycili Pana Boga za nogi. Wcześniej, u siebie, byli traktowani na równi z bydłem, niemiłosiernie wykorzystywani. A jeszcze jak „mądry” ksiądz powiedział – i to z ambony – że takie dziecko to kara boża, to potem było one chowane jedenaście lat w komórce, jak np. Małgośka w Lidzbarku Welskim, i nie pokazywane nikomu.

Kiedyś, na początku lat sześćdziesiątych, jedna z aktorek Głuszczaka pojechała na wieś do słyszącej kuzynki. Dowiedziała się, że po sąsiedzku jest 20-letnia głucha, która sypia w oborze z krowami. Dziewczynę ściągnięto do Pantomimy natychmiast, załatwiono jej pracę w spółdzielni inwalidów „Walter”. Kiedy wzięła pierwsze pobory, przyjechała matka, żeby jej te pieniądze zabrać. „Dwadzieścia lat ją za darmo chowałam” – mówiła. „Niech mi teraz odda.”. Kierownik teatru i dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury interweniowali, bo przecież dziewczyna nie miałaby z czego żyć. Wkrótce głusi znaleźli jej chłopaka, z mieszkaniem zresztą, brata jednej z aktorek, i postanowili ich ożenić. I odbyło się wesele.

Ale głusi nie potępiali zachowania matki dziewczyny. „Czy ta matka jest zła?” – pytała ich redaktor Małgorzata Szejnert, gdy zbierała materiał do reportażu o Pantomimie Olsztyńskiej. „Nie, ona miała dużo kłopot. Teraz jest stara. Nie szkodzi płacić” – odpowiedział jeden z nich.

Selekcja w zespole była ostra i właściwie naturalna. Prowadzili ją sami głusi. Każdego nowego wypróbowywali. Głusi mówili do reżysera: „Ty jesteś nauczyciel, naucz go” i Głuszczak ustawiał nowego na próbach. A oni bacznie obserwowali delikwenta i bardzo często mówili wprost: „Źle robisz”, „Ty nie umiesz”, „Nie, niech on nie gra. On jest niedobry”. – Bo w swoich ocenach głusi nie są hipokrytami – twierdzi Głuszczak.

Reżyser, mimo wszystko, musiał skrytykowanemu znaleźć w zespole miejsce i zajęcie. Stawiał go więc np. w „Bankiecie” według Gombrowicza w ramie jako obraz, albo – w tłumie, albo wymyślał jakiś epizod. Oni się nie obrażali.

Skład zespołu weryfikowało życie. Nowy średnio wytrzymywał rok, dwa. Spośród dziesięciu na dłużej zostawało dwóch. A dlatego, że zajęcia w Pantomimie sprawiały im przyjemność, dawały radość, bo chcieli tworzyć. Teatr stawał się ich sposobem na życie, był dla nich rodziną. Często mówili: „Ja tu przychodzę, bo w domu nudno”. Ważne dla nich było być w zespole, grać na scenie, jeździć z występami. To dawało im odwagę bycia wśród ludzi, poczucie własnej wartości. – Dla nich to nie była rehabilitacja. To nobilitacja – podkreśla Bohdan Głuszczak.

Lądowali w Olsztynie bez pracy, bez mieszkania. Trzeba im było szukać zatrudnienia, a na razie mieszkali u koleżanki, u kolegi, dopóki nie dostali jakiejś kwatery. Związek Głuchych się starał, ludzie z Pantomimy się starali i tak wspólnymi siłami pomagali. W końcu dyrektorowi Pantomimy udało się zdobyć dla zespołu czteropokojowe mieszkanie w kamienicy przy Grunwaldzkiej, ze wspólną kuchnią, łazienką. Nazwali je internatem. Zamieszkało w nim osiem osób – jedna czwarta zespołu. To było rotacyjne mieszkanie. Potem potworzyły się tam rodziny. Ci z internatu później sukcesywnie dostawali mieszkania albo kupowali. Pozostali mieli swoje, zakładowe albo spółdzielcze.

*     *     *

Nie mogli zrozumieć, że strajk polegał na tym, że mieli być w zakładzie i nie pracować

Były to lata, kiedy zakłady spółdzielczości inwalidzkiej się rozwijały, zwiększały produkcję i potrzebowały inwalidów. Szczególnie opiekuńczo przyjmowały głuchych olsztyńskie spółdzielnie: „Walter”, „Gwarancja” i „Synteza”. Bo inwalidzi słuchu, jak ich oficjalnie klasyfikowano, są niezwykle sprawnymi manualnie i rzetelnymi pracownikami. Nie gadają, tylko swoje robią. Bo głuchy ma to przeświadczenie, że jeżeli przyszedł do pracy, to ma pracować. Często na akord – więc wiedział, ile dostanie za każdą zrobioną rzecz. Dlatego np. w 1981 roku, gdy przyszli do pracy i dowiedzieli się, że jest strajk, to chcieli iść do domu. Bo skoro strajk, czyli że nie wolno im pracować, to oni idą do domu. Nie mogli zrozumieć, że strajk polegał na tym, że mieli być w zakładzie i nie pracować.

W środowisku głuchych każdy miał jakieś swoje marzenie. Romek Orzeł i Tadeusz Ostaszkiewicz z Olsztyna chcieli być aktorami – i zostali.

Głusi są bardzo wrażliwi na piękno, na przyrodę… Bohdan Głuszczak nie zapomni pewnego zdarzenia w Hanowerze:

– Byliśmy w Parku Królewskim i przez alejkę przechodziły takie żuczki, jeden za drugim, w pewnym porządku. Głusi zatrzymali wtedy cały ruch na tej alejce, żeby pozwolić żuczkom przejść. I patrzyli do końca. A przewodnik potem mówił nam, że żaden słyszący, żaden spacerujący nie zatrzymałby się, pewnie by nawet tego nie zauważył.

Albo inny przykład. W żwirowni pod Barczewem kręcono film „Odyseja artysty” z udziałem Pantomimy z Olsztyna. W zboczu żwirowni swoje gniazda miały jaskółki ziemne. – Straciliśmy dzień zdjęciowy dlatego, że jedna jaskółka miała gniazdko z jajkiem nie w skarpie żwirowni, tylko na placu, gdzieśmy ćwiczyli – opowiada reżyser. – Głusi patyczkami to jajko ogrodzili. Operator zdjęć, cofając się, niechcący nadepnął na nie i oni przerwali zdjęcia. I nie wystąpili już w tym dniu. Według nich – tragedia! On zniszczył dziecko!…

*     *      *

Bohdan Głuszczak urodził się w Hajnówce kilka lat przed wojną. Na początku czerwca 1945 roku stryj zabrał go stamtąd do schowanej w puszczy wsi Niewino Borowe, siedem kilometrów od Bielska Podlaskiego. Stryjostwo mieszkało tam od września 1944 roku, jak i inni nauczyciele z Wilna, którzy w owym czasie po tamtejszych wsiach – puszczańskich, prawdziwych zaściankach szlacheckich – jeździli od jednej do drugiej i pytali, czy ludzie chcą szkołę. Chłopi się zbierali i najczęściej uradzali, że chcą.

Któregoś ranka Niewino Borowe zostało otoczone przez oddziały NKWD i UB. Co się okazało? Że cała męska ludność, od szesnastego do pięćdziesiątego roku życia, to byli partyzanci oddziału „Łupaszki”. Wydał ich człowiek ze Szpaków, sąsiedniej, białoruskiej wsi. Zabrano wszystkich mężczyzn, w większości chłopaków piętnasto-, szesnasto-, siedemnastoletnich. W sądzie dostali po piętnaście lat. Niewielu doczekało wolności.

Stryj Bohdana po pacyfikacji Niewina Borowego uciekł do Warszawy, bo wiedział, że w mieście jakoś się skryje. Jego żona przeniosła się z małym Bohdanem do brata w Bańkach. Brat był doktorem matematyki i z żoną-polonistką prowadził tam szkołę. Było lato 1945 roku i matematyk postanowił wybudować szkołę dla czterech wsi. Zwołał wiejskie zebranie, potem całe to wiecowisko wyprowadził na rozstajne drogi do tych wsi i rzekł: – Szkoła będzie tu.

Każdy chłop przywiózł ze swojego lasu parę drzew, obrobił je i systemem belka na belkę szkoła stanęła. Szpary mchem obetkano, od środka otynkowano i dwie izby lekcyjne oraz mieszkanie dla nauczyciela były gotowe. Oddana do użytku późną jesienią czterdziestego piątego była pierwszą szkołą wybudowaną w powojennej Polsce.

Kiedy już wiecha na bańkowskiej szkole zawisła, chłopi pewnego dnia spytali: – A gdzie będziemy grali nasze jasełka i Golgotę? – i powiększyli jedną izbę o scenę.

Zbliżało się Boże Narodzenie 1945 roku, więc cała wieś zebrała się ustalić, co ma być wystawione na święta. Taka tradycja. Pani nauczycielka zaproponowała zatem Betlejem polskie Lucjana Rydla.

W Bańkach role rozdzielała zawsze wieś, bo granie w sztuce było wyróżnieniem, premią, ogromną nobilitacją. Sęk w tym, że dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Baniek nie umiało czytać i pisać. Wyszło więc tak, że skoro mały Bohdan umiał czytać, to dostał egzemplarz Betlejem polskiego i uczył chłopów ról. Gospodarze kolejno przychodzili do niego, on czytał, a oni powtarzali. Dziewięć lat miał. Mógł grać każdą rolę, więc z nudów przed chłopami odgrywał – i Heroda, i Śmierć… Tak nauczył się wszystkiego na pamięć.

Na saniach wszystko jechało, konno, jedzenie ze sobą przywieźli, bimber, kiełbasę…

Na premierę o szesnastej zwaliły się z okolicznych wsi tłumy. Na saniach wszystko jechało, konno, jedzenie ze sobą przywieźli, bimber, kiełbasę… Wielki piknik, wielka uroczystość. A do klasy ze sceną wchodzi sześćdziesiąt osób, góra – siedemdziesiąt. Mogło się zmieścić co najwyżej jedna czwarta narodu.

Zagrali. I zaraz z Bielska Podlaskiego przyjechało UB, zobaczyć, co to za zbiorowisko. Z inspektoratu szkolnego też przyjechali. Aktorzy zagrali więc drugi raz. Potem jeszcze raz, bo ciągle nie wszyscy obejrzeli. Zbliżała się północ, a tu przyjechali jeszcze chłopaki z lasu od „Burego” i też chcieli zobaczyć. To im też bańkowianie zagrali, bo jakżeby inaczej. Było to już czwarte przedstawienie jednego dnia. Maraton niebywały.

Tak wyglądał początek życiowej przygody Bohdana Głuszczaka z teatrem.

*     *     *

Sukces do Pantomimy Olsztyńskiej przyszedł w 1971 roku, po kilku premierach i dwunastu latach ciężkiej pracy Bohdana Głuszczaka i jego niesłyszących aktorów. Przybrał postać Kaprysów, widowiska według obrazów i rysunków hiszpańskiego artysty Francisca Goi, które gościło później na scenie ponad dwadzieścia lat. Po tym spektaklu Pantomimę Olsztyńską przestano postrzegać jako zespół ludzi upośledzonych. Zostali uznani za artystów przez duże A.

Do historii teatru, nie tylko polskiego, przeszły również ich następne pantomimiczne widowiska: Apokalipsa – według objawień św. Jana Ewangelisty i sztychów Albrechta Dürera, Szopka polska – oparta na motywach staropolskich widowisk obrzędowych, Galatea – opowieść o Pigmalionie i jego dziele, czy nie mniej teatralne i wymowne przedstawienia: Bankiet według Witolda Gombrowicza i Polskie Requiem.

Czy Bohdan Głuszczak od początku wiedział, jak ma wyglądać spektakl? Nie. Miał tylko temat. Przystępował do prób i „te klocki się powoli układały”… – Na próbach wiele rzeczy mi się kojarzyło, więc mówiłem do aktora: „Wiesz, zrób to i to, bo ja kiedyś zrobiłem to i to…, bo moja babka kiedyś mi kazała zrobić to i to… To ty też tak zrób” – przyznaje.

W domu rodzinnym często słyszał o pradziadku-zesłańcu, o tym, jak on zachowywał się w różnych okolicznościach. Że np. na koniec zesłania zdjął łańcuch, ale po kres żywota nie pozwolił sobie zdjąć „pierścieni z kajdan”… To coś mówiło. Było symbolicznym gestem. Jakimś protestem.

– Przez pierwsze dwadzieścia lat życia nagromadziłem w sobie dużo informacji o zdarzeniach niezwykle dramatycznych, a skądinąd bardzo teatralnych. Potem zaczęły układać się w gotowe scenariusze. A czy ja ubrałem to w maski Goi, w habity, to było mniej ważne. To był ten sam świat. Ja interpretowałem rzeczywistość, w której mi przyszło żyć. Z niej czerpałem wszelką inspirację – tłumaczy.

Pantomima głuchym bardzo dużo dała. Dzięki niej zaczęli zwiedzać Polskę. Większość z nich, ludzi z małych miasteczek, ze wsi, półanalfabetów, była wtedy po raz pierwszy w Poznaniu, w Gdańsku. Przygotowując Apokalipsę poznali obozy koncentracyjne w Oświęcimiu i Sztutowie, oglądali filmy o Hiroszimie. Rokrocznie wyjeżdżali na obozy artystyczne do Krynicy Morskiej, do Limanowej, pod Karpacz, na wycieczki, chodzili do muzeów, teatrów. Widzieli przedstawienia Henryka Tomaszewskiego, Conrada Drzewieckiego, przedstawienia baletowe, spektakle Marcela Marceau. W świetlicy Związku Głuchych w Olsztynie dwa razy w tygodniu tłumaczono im programy telewizyjne na język migowy. Kochali oglądać filmy przyrodnicze, krajoznawcze – tam dialog był ograniczony. A o balecie, o sztuce pantomimy głusi mówili: „Ładne”. Spektakle innych stawały się czymś, o czym oni mówili, że tak nie potrafią.

Przyglądali się tańcom hinduskim, chińskim, widzieli, że taka pantomima jest tam, a taka jest tu…

Kiedy Pantomima Olsztyńska zaczynała jeździć po świecie, to dla głuchych Amsterdam czy Nowy Jork były tylko kropką, kwadratem na mapie i napisem. Pytany o Nowy Jork głuchy w odpowiedzi rysował kwadrat. A potem bywali już m.in. w Paryżu, na Wyspach Kanaryjskich, w Afryce, w Stanach Zjednoczonych, oglądali koło podbiegunowe w Finlandii… Naocznie poznawali miasta z mapy. Na kongresach, festiwalach oglądali kulturę świata – wystawy, filmy, spektakle. Przyglądali się tańcom hinduskim, chińskim, widzieli, że taka pantomima jest tam, a taka jest tu… – i dowiadywali się, co głusi robią i gdzie. Z Chińczykami sobie też pogadali, oczywiście na migi – gesty nie kłamią…. Spektakle, występy, wyjazdy, kontakty, przyjaźnie międzynarodowe, kuchnia kształtowały ich osobowość, ich świadomość i wiedzę o świecie. Ich krąg rozpoznania rzeczywistości szalenie się poszerzał. Zobaczyli, że ten świat jest trójwymiarowy. Nie jest płaski, jak w telewizji. – Dla nich Pantomima to były wrota w świat słyszących – mówi Zofia Gadzikowska, tłumaczka języka migowego z olsztyńskiego oddziału PZG.

Prezesi spółdzielni inwalidzkich mówili o swoich pracownikach-aktorach Pantomimy: „U nas arystokracja się porobiła”. I mieli do dyrektora Głuszczaka pretensje, że głuchych demoralizuje, bo reszta jest taka, jak była, a ci z Pantomimy teraz „pany!” – mówią, że mydło potrzebne, bo chcą się umyć, do pracy przyjeżdżają w garniturach, przebierają się, a po pracy kąpią się…

Kiedyś w jakimś wywiadzie Bohdan Głuszczak powiedział, że głusi nie mają daru wyobraźni, budowania w myślach swojej przyszłości. Żyją dniem dzisiejszym. Ale dzięki Pantomimie jej aktorzy poznali z tysiąc abstrakcyjnych pojęć… – Może nie tyle poznali, ile zaczęli pojmować – zastrzega się reżyser. – Abstrakcyjne słowo, np. „los”, „przeznaczenie”, „dusza”, „myśl” umieli wpisać w tzw. ciąg myślowy. Może nie potrafili wytłumaczyć, ale – wpisać, rozumieć je, użyć go właściwie – to potrafili.

Jednak właściwie do dziś awans życiowy głuchego jest ograniczony. – To słyszący postawili głuchym pewne bariery, nie szukając pola do awansu tych ludzi. Uważa się, że jeśli głuchy ma pracę, ma środki utrzymania w miarę przyzwoite, jest fachowcem, więc niech tak zostanie – twierdzi Bohdan Głuszczak.

Tadeusz Prusiński