8 C
Olsztyn
7 października 2024
reklama

Dziennik z małej podróży w cieniu śmierci wielkiego Poety
D

Kazimierz Brakoniecki

1.

W środę 18 sierpnia 2004 roku wyjeżdżamy z Olsztyna w dwutygodniową podróż z przyjaciółmi z Bretanii: Bernardem i Danielą Pluzennekami. Kierunek Warszawa-Radzyn Podlaski-Biała Podlaska-Kodeń-Włodawa-Zamość-Lublin-Kazimierz nad Wisłą-Sandomierz-Tarnów-Kraków.

Żar bije z nieba. Kilka dni temu w wieku 93 lat zmarł w Krakowie Czesław Miłosz, syty życia, poezji, sławy, ludzi. Miłosz tak pasuje do Krakowa jak Mickiewicz do Warszawy. Czuję się w dużym stopniu jednym z jego samozwańczych spadkobierców. Opowiadam o tej wieloletniej (nie tylko młodzieńczej) fascynacji francusko-bretońskiej parze. Bernard jest autentycznym miłośnikiem  poezji, pamięta utwory wizyjnego Oskara Miłosza oraz niektóre (te przetłumaczone) jego krewniaka, czyli naszego proteuszowego Miłosza. Woli wiersze noblistki Szymborskiej, które uznaje za bardziej intrygujące konceptualnie i uniwersalne.

Moja nieżyjąca  matka Zuzanna urodziła się w Tałudzi w gminie Kurzeniec koło Mołodeczna na Wileńszczyźnie, ale jej rodzina nie miała nic wspólnego z wschodnimi kresami, ponieważ jej ojciec Wacław Sokólski jako starszy sierżant osiadł na kresach  jako kolonista po zwycięskiej wojnie z bolszewikami. Mimo tego przypadkowego miejsca urodzenia mojej przyszłej mamy, w ten sposób dysponowałem argumentem „kresowym” w podręcznej mitologii osobistej w budowaniu późnego mitu „spotkania kresów zachodnich ze wschodnimi”, przykładowo na łamach olsztyńskiej „Borussii” w latach 90. czy w „istotnych” rozmowach z absolutnie „kresowo-pomorskim” wzniosłym poetą Tadeuszem Żukowskim, który zakorzeniony rodzinnie na Litwie i Wileńszczyźnie  urodził się w 1955 w…pruskowschodniej Tapiawie (czyli w rzeczywistości w sowieckim Gwardiejsku), zanim jego rodzinie udało się szczęśliwie repatriować do nowej (PRL-owskiej) Polski. To on z natury swojej poezji i mitologii osobisto-rodzinnej powinien po śmierci Milosza nosić szlify  poety-neokresowiaka z piętnem kresowej Utraty. Zresztą czemu  nie Aleksander Jurewicz albo Piotr  Cielesz? Tak czy owak jest nas niemało na tzw. „byłych ziemiach poniemieckich”, chociaż jako pokolenie literackie nie mieliśmy szczęścia: wpierw rozerwał naszą wspólnotową tkankę stan wojenny, a w następnej dekadzie padło poważne oskarżenie o „mitologie małoojczyźniane”, które – z drobnymi wyjątkami (Huelle, Chwin, Tokarczuk) – okazało się zabójcze. Zrodzeni na zachodnich i północnych poniemieckich ziemiach z „wschodnich” rodziców, orbitujący w literaturze wokół tematyki utraconej tożsamości,  tymczasowości, obcości, a w końcu odzyskiwanej egzystencjalnej i personalnej integralności w lokalno-uniwersalnym  geopoetyckim Miejscu –  zniknęliśmy  z najważniejszych centrów na mapie literackiej kraju.

 

2.

Noblistę chcą pochować w bazylice Na Skałce w Krakowie obok Kraszewskiego, Wyspiańskiego, Malczewskiego. Paulini jeszcze się zastanawiają. Tak to jest: Jarosława Iwaszkiewicza pochowali –  podobno na jego prośbę – za I sekretarza PZPR Edwarda Gierka w stroju górnika, a Czesława Miłosza w habicie nawróconego grzesznika i opatrzonego olejami świętymi rzymskiego  katolika. Przypomina mi się całkiem jeszcze świeża Miłoszowa fraza, która mnie wściekła: „Bo nie wolno brata swego zasmucać” (nihilizmem, brakiem wiary w Stwórcę itp.) albo: „Bo nic mnie nie upoważnia do wyjawiania zbyt trudnych rzeczy dla ludzkiego serca…” Spóźniony  kaznodzieja! Księdza i poetę Jana Twardowskiego i tak nie pokona żadnym spóźnionym franciszkanizmem. To tak jakby stary, wyleniały lew mówił przed zgonem; „Przepraszam, że was jadłem antylopki, ale nie mogłem się powstrzymać!”

Warszawa: Bernard na widok pomnika Powstania Warszawskiego użył wyrażenia „soviétique”, przy czym chodziło mu o dojmujące wrażenie monumentalności, ogromu. To nieco szokujące sformułowanie dla warszawskiego patrioty, ale jego znaczenie nie tyle odnosiło się do ducha sowieckiego imperium, ile do zewnętrznego odczucia ogromu miary panteonu-hołdu składanego bohaterom wojennym. Zresztą miesza mu się powstanie w getcie warszawskim z powstaniem warszawskim.

 

3.

W Radzyniu Podlaskim zwiedzamy kościół w stylu tzw. renesansu lubelskiego (ciekawe sklepienia),  bielusieńki i rozległy pałac Potockich, w którym umieszczono kilka różnorodnych instytucji publicznych, jak biblioteka, sąd, opieka społeczna. Odpoczywaliśmy na trawniku w pobliżu kościoła, kiedy zaczepił nas zmachany jazdą na rowerze  mężczyzna w średnim jak i my wieku: wracał z grzybobrania, nazbierał „wronie uszy- wroniaki”. Nigdy wcześniej  takich grzybów nie widziałem, jakieś takie czarne i poskręcane. Zapewnił nas, że jadalne. Mimo zapewnień, nie kupiliśmy, bo cóż byśmy z nimi zrobili. Wyrzucili po drodze?

Biała Podlaska. Wokół placu Wolności (moja ulubiona nazwa!) jednopiętrowe domy w remoncie. Zaczepiona mieszkanka powiadamia nas, że wszystkie są pożydowskie. Idzie z nami na ogrodzony cmentarz żydowski, z którego poza dwoma malutkimi nagrobkami nic nie zostało, następnie na zadbany i duży katolicki oraz prawosławny (zachowało się kilka grobowców dziewiętnastowiecznych). Te dwa ostatnie czynne w dalszym ciągu. Kaplica grobowa z osobną dzwonnicą w remoncie. Bloki betonowe rozrzucone po centrum. Resztki drewnianych chałup, część pomalowana. Miasteczko w generalnej odbudowie. W ogóle pierwsze wrażenie jest budujące: mijane wsie i miasteczka  zmieniają starą skórę, ładnieją, nowocześnieją…

Opowieść kobiety: „Mieszkamy w domku po Żydkach. Mój brat w piwnicy w czasie wojny przechowywał Żydków, bo lubił się otaczać towarzystwem. A ci nie byli podobni do Żydów. Chodzili po mieście i w końcu wyjechali. Ale część z nich pobita chowała się w grobowcach na cmentarzu katolickim. Grabarz ich utrzymywał za złoto. Nikt się nie domyślił. Nawet Niemcy.”

Skwar. Pijemy pod parasolami piwo „Perła”, całkiem zresztą niezłe, w oczekiwaniu na burzę. Różne twarze i sylwetki.  Nasze żony  kontynuują naukę języków polskiego i francuskiego na karteczkach. W barze ktoś ze Wschodu, chyba Białorusin, mówi pięknym akcentem  „kresowym”. Pytam się o naleśniki: „Byli, ale się skończyli”.

 

4.

Należę do pierwszego pokolenia powojennego  urodzonego na Warmii i Mazurach. Z urodzenia, ale nie z zakorzenienia rodzino-plemiennego. Moi rodzice do Olsztyna przybyli w 1946 (matka z rodziną z zesłania w głąb ZSRR), ojciec w 1949 (po ukończeniu technikum w Łomży).  Moje ulubione miasta są z natury krzyżacko-prusko- polskie, wiec dziwnie się czuję we właściwej Polsce, którą w okresie dzieciństwa symbolizowała mazowiecka Łomża wraz z rodzinną okolicą na linii  Poryte Szlacheckie-Stawiski-Wilamowo-Romany-Obrytki. Zwiedzanie właściwej i tej nauczanej w szkołach Polski (pomijam fakt, że Warmia należała od pokoju toruńskiego do rozbiorów do Królestwa Polskiego) napełniało zawsze mnie zupełnie odmienną ekscytacją niżli zwiedzanie Chełmży, Gdańska, Torunia, Słupska, Szczecina czy wreszcie ulubionego Wrocławia. Podlasie, ze swoją skomplikowaną w średniowieczu historią przynależności terytorialno-książęcej, też nie należy do „serca prawdziwej Polski” (endeckiej),  nawet teraz dostrzegam tutaj jakiś wyraźny powiew „kresowy”, egzotyczny, wielokulturowo wschodni, regionalny albo raczej jego smutne „niedobitki”. Tak, peryferie i mieszanki narodowościowo-kulturowe to moja domena, ale bez przesady, skoro mazowiecko-łomżyńska strona ojcowska to chłopsko-małomiasteczkowa katolicka prawica – z terytorium tego znikła (wiadomo w jaki tragiczny sposób) ludność żydowska.

 

5.

W którym miejscu znajduje się ta mityczna czysta Polska? Jak przeglądam mapy litewskie to widzę zarysowane granice pseudo-etnicznie Wielkiej Litwy po dolną Wisłę, Płock, Drohiczyn i Siedlce. Jak zaglądam do nacjonalistycznego atlasu ukraińskiego, to widzę granice Rusi po Lublin i Tarnów. Jak zaglądam do niemieckiego naukowego atlasu historycznego Hilgemanna i Kindera, to podziwiam „epokową” niemiecką robotę cywilizacyjną na ziemiach polskich  w Breslau, Danzig, Stolp, Lemberg, Thorn Krakau, Allenstein, Posen, Vilna. A nasze mapy polskiego Drach nach Osten od czasów np. Kazimierza Wielkiego? I co z tego wynikło? Kontrreformacja, anarchia magnaterii, upadek władzy królewskiej, rozbiory. Smutne i nieuleczalne banały.

A czysty Polak? Jak Mickiewicz, Linde, Kolberg, Poznański, Kronenberg, Kopernik, Chopin, Wit Stwosz, Miłosz,  Moniuszko, Różewicz, Baczyński, Leśmian, Tuwim, Wat, Słonimski, Jagiełło, Sienkiewicz, Kościuszko, Lem, Lec, Batory, Sas, Traugutt itd… Tadeusz Parnicki miał rację: mieszańcy są ciekawsi. Trzeba było budować nowoczesne i wieloetniczne imperium, a nie liche państwo pozbawione na własne życzenie pozytywnej i silnej władzy centralnej, którym od początku XVIII wieku  w Europie pogardzano!  Kant o Polakach: „Naród ten nie jest właściwie stworzony do ciągłej, natężonej pracy; w ogóle do żadnego natężenia sił. (…). Podnoszą krzyk o wolność, ale chcą jej dla siebie, nie dla państwa”.

Ale gdyby w okresie I Rzeczpospolitej tę osławioną demokrację szlachecką rzetelnie i uczciwie, sprawiedliwie i demokratycznie zastosowano przykładowo do sprawy rusińskiej (Kozacy to pełnoprawni szlachcice), religijnej oraz cywilizacyjnej tolerancji-równości wobec licznych  wspólnot narodowościowo-wyznaniowych,  mieszczan i chłopów, to pomyślna przyszłość środkowoeuropejskiego wielokulturowego i zarazem sprawczego ustroju monarchiczno-parlamentarnego byłaby zapewniona. Oto moje obsesje i truizmy historiozoficzne, których nie mogę się pozbyć, są objawem histerycznej nerwicy historycznej.

Muszę to wszystko wyjaśnić nadatlantyckim przyjaciołom. Jako że też są z peryferii, tym razem bretońsko-celtyckich, o starej tożsamości, która w rzeczywistości złożyła się (bezboleśnie – przynajmniej w większości przypadków mi znanych na tę większą francuską, a od niedawna i na europejską), to może jakoś poskładają sobie tę mieszankę geograficzno-etniczno-historyczną. Zamęczam ich szwendaniem po cmentarzach i świątyniach które nadal mnie, niewierzącego katolika i zdeklarowanego antyteistę, przyciągają swoimi lokalnymi kontekstami i opowieściami.

Bertrand, socjalista i francuski republikanin z ducha, a zarazem umiarkowany nacjonalista bretoński i miłośnik Dalekiego Wschodu (na samym początku lat 70. kilka miesięcy spędził w Afganistanie jako nauczyciel francuskiego), jest wzorem takiej konsumpcyjnej-kontrkulturowej mieszanki ideowo-społecznej, która stosownie do przypadku, sytuacji, miejsca  harmonizuje sprzeczne idee w celu ich umiejętnego ujarzmienia w  perspektywie indywidualnego błogostanu i w miarę pozytywnej oceny zjawisk. Jednym słowem: nie jest fanatykiem, fundamentalistą, ale stoikiem, sceptykiem, epikurejczykiem (razem)…

 

6.

Białej Podlaskiej ciąg dalszy: ze starego nagrobka: „Czytelniku. Ten który za Tobą zpostrzegasz kamień. Okrywa zwłoki xiędza Tomasza de Sztuart Haliburton. Administratora Dyecezyi Łuckiej. Tamecznej  Katedry Kanonika. Y Proboszcza Bialskiego zmarłego w dniu 3cim sierpnia 1813 roku w wieku swego lat 72. Proś Boga za jego Duszę”.

Pomniki: św. Jerzy walczący ze smokiem, Ignacego Kraszewskiego, papieża Jana Pawła II. Tablice  ku czci pamiątkowe pomordowanych przez Rosjan unitów, powstańców 1863 roku, Armii Krajowej.

Ponownie do pałacu Radziwiłłów z XVII stulecia, a raczej do zabudowań popałacowych, ponieważ sama rezydencja się nie zachowała.  Muzeum, biblioteka, instytucje i park. Trzy lekko upośledzone dziewczynki chichocząc biegają, śmiało kucając i sikając między drzewami.

Całkiem niedawno odbyły się pierwsze w Polsce po przystąpieniu do Unii Europejskiej  wybory do parlamentu europejskiego.  Mnogość stąd ogłoszeń i zaproszeń parafialnych: Jan Kołtun – kandydat do parlamentu europejskiego. Dr Jerzy Grzęda –  zaprasza po mszy na prelekcję o Polsce.

W nocy burza. Janowiec Podlaski. Wielka barokowa kolegiata, krótko służyła jako  katedra św. Trójcy. W krypcie pochowano zacnego biskupa i wielce zasłużonego poetę Adama Naruszewicza.  Resztki seminarium. Szkoda że na studiach polonistycznych na UW w moich czasach nie robiono –  na wzór objazdów studentów historii sztuki – wypraw krajoznawczych śladami wielkich duchów i ich miejsc urodzenia, pobytu…

Leśna Podlaska – barokowy kościół odpustowy paulinów: starzec z gitarą wykrzykuje pieśń religijną grupie wiernych. Kaplica ze studnią. Pijemy „świętą wodę” z plastikowego kubka. Trochę pijaków. Miejscowe drogi do poprawy.

Drohiczyn – cztery świątynie, w tym prawosławna (trafiliśmy na koniec mszy). Spokój i cisza. Dużo drewnianych domów. Biała, pozbawiona wież katedra w renowacji. Wzgórze Zamkowe:  piękna z niego panorama na brunatny w kolorze Bug. Ale to nie Bóg. To rzeka. To nie Buk. Nie drzewo. Nie książka: Book. Nie bouc (wymawiany po francusku jako „buk”) – kozioł (ofiarny to bouc émissaire). Przerzucamy się z Bernardem dźwiękami słów, ale i dyskutujemy o filozofii René Girarda, który stwierdził, że chrześcijaństwo w osobie Jezusa-Boga przerwało ten system naśladownictwa polegający na szukaniu (niewinnej ofiary) kozła ofiarnego, gdyż ostatecznie zabito samego Boga (Syna Bożego), co zmieniło postać rzeczy świata tego.  Kompletnie nas to nie przekonuje: chrześcijaństwo po zdobyciu władzy zabrało się  za szukanie niewinnych ofiar, kozłów ofiarnych ( np. wśród żydów, odszczepieńców, wiedźm itd.). Pobożne życzenia. Podobnie faszyzm i komunizm traktowały „niewierzących” w totalitarną i zbawczą misję jako chorych psychicznie i skazanych na eliminację, bo jak można odrzucać tak świetlaną ideę?

 

7.

Wieczorem lektura artykułów o Miłoszu. Kwintesencje: zmarły poeta nie był dzieckiem szczęścia, mimo iż syty życia i sukcesów:  latami borykał się z depresją, przeżył śmierć dwóch żon, chorobę psychiczną syna; po siedemdziesiątce stał się dobrotliwy, a pod koniec życia nawet życzliwy, „nie przestając być czujnym i uważnym na najmniejszą krytykę…”. Podobno zadręczał czytaniem swoich utworów, a po każdej wydanej książce domagał się hołdów. Małe wady wielkiego twórcy.  Smaczki, nic więcej.

Krytyk-sympatyk Aleksander Fiut, silnie wstrząśnięty  zgonem autora „Pieska przydrożnego”, bałwochwalczo wykrzykuje: „Miłosz największy nasz twórca, większy od Romantyków”.  Kochanowski i Mickiewicz są nie do pokonania: to prawodawcy paradygmatu polskości lingwistycznej, kulturowej i historycznej. Słowacki i Norwid gorsi od Miłosza? No nie wiem. Nawet Leśmian jako poeta jest bardziej oryginalny od Miłosza. Co nie znaczy, że Miłosz to pierwszorzędny  poeta  drugorzędny, jak chciał na przykład (w rozmowie prywatnej) Jerzy Lisowski (optujący za Grochowiakiem jako I mistrzem przynajmniej w okresie powojennym). Jak bym określił jego talent prostymi słowami?  Może jako wielostronny, głęboki, oryginalny, uniwersalizujący wschodnioeuropejskie  dylematy etniczne, społeczne i kulturowe; przekraczający ograniczenia gatunkowe i formalne; jako obdarzonego niepowtarzalnym doświadczeniem historycznym, metafizycznym i osobowościowym pisarza, poety, intelektualisty najwyższej klasy światowej, którego zasługi dla  dwudziestowiecznej literatury narodowej porównałbym do zasług irlandzkiego  poety Yeatsa.

 

8.

Mimo protestów pozwolono na uroczysty i katolicki  pogrzeb w panteonie narodowym Na Skałce. Msza w Mariackim. Poeta zmarł po spowiedzi przykładnie, opatrzony świętymi sakramentami. Pójdzie do nieba tęskniąca w wierszach do raju chrześcijańska dusza! I co z tego że nękana katolickim, barokowym, nienasytym uciech ciałem! Oto cały skruszony, wielki, wielomówny, wyspowiadany Miłosz – marnotrawny syn spoczywający  legalnie na łożu Ortodoksji. Stojący na skrzyżowaniu romantyzmu z modernizmem, katastrofizmu z arkadyjskością, awangardy z klasycyzmem,  katolicyzmu z marksizmem ostatni szlachcic litewsko-polski, łacińsko-bałtyckoeuropejski dziedzic Śródziemnomorza.

Jak długo trwają pozornie minione epoki. Czasami jako twórcze naśladownictwo albo i plagiat, czasami jako niezamierzona parodia, czasami jako szczęśliwe dopełnienie (casus Miłosza).  Jako autor wpadnie do czyśćca, zapewne. Ostatnio mocno, bo przecież nie w okresie PRL-u, był obecny. Przysłaniał wiele i wielu. Szymborska, też noblistka, uprzejmie i z klasą poruszała się po swoim trakcie krakowskim, ustępując mu grzecznie miejsce, kiedy ją wyprzedzał, lekko pomrukując z zadowoleniem. Co innego Herbert: ten „uczeń” Mistrza (ale i Różewicza) dawno się znarowił, unarodowił, ulotnił w micie ciężkozbrojnego Niezłomnego i polskiego Kawafisa.

Co doprowadziło Miłosza do pogodzenia się na starość z kościelną doktryną?  Nie tylko świadoma gra tu zadziałała, ale i całość konkretnego dziedzictwa rodzinnego, klasowego, etnicznego, osobistego, religijnego; lata przemyśleń, dokonań, zmęczenia rozpaczą. bylejakością  materii życia. Przekonaniem romantycznym, że wielkie Duchy nie mogą ot tak sobie umrzeć i wymrzeć, że nie są, jakby chciał Tadeusz Różewicz, ostatni rywal, wyłącznie rurą kanalizacyjną nieczystości świata tego, że musi być i się przejawiać w Słowie prawdziwa, uniwersalna, zbawcza najwyższa Rzeczywistość Duchowa. Bo jednak Autorytet jest.  Bo jednak Pismo jest święte, a Kościół jako jego spadkobierca nie może się mylić (mimo iż jego poszczególni przedstawiciele tak).

To poddanie się Woli Stwórcy (to ważne, ponieważ Miłosz w odróżnieniu od Różewicza nie odwołuje się do zmaltretowanego Jeszuy-Jezusa, ale do Stwórcy Boga Jedynego-Pantokratora zwycięskiego) można chyba interpretować jako ostateczne wyrzeczenie się poety z cząstkowych prawd własnych. Większość   starczych wierszy Miłosza to nieustanna i egotyczna spowiedź trumienna złaknionego wiekuistego odpoczynku zmęczonego pielgrzyma. Kto go wysłuchał w konfesjonale postawionym w kościele na skrzyżowaniu czasów i epok? Czytelnicy, jemu równi osobnicy? Na pewno nie. Sam Stwórca świata albo przynajmniej jego reprezentant na ziemi: polski Papież. A może Miłosz głośno spowiadał się w pustym konfesjonale, a odchodząc nieustannie żegnał się ze swoim, pozostawionym po wsze czasy narcystycznym wizerunkiem? Coraz silniej zamazanym odbiciem w lustrze dzieł powstałych w Europie z inspiracji prawdziwego Ducha?

Przerażony ziemią jałową nowoczesności Eliot w końcu nawrócił się i skończył na poetyckiej modlitwie, podobnie jak polski tłumacz jego „Ziemi jałowej” w okresie okupacji, Czesław Miłosz, który przerażony dookolną Ziemią Ulro, nawrócił się na katolicyzm i umarł pogodzony z Katechizmem, mając nadzieję, że szkielet jego przyszłego zmartwychwstania stanie obok tego Jana Pawła II w sarmackim zaciągu anielskim.

 

9.

Weekendowe hałasy w hotelu. Zamykam oczy i widzę zmęczone i jednakowe blokowiska PRL- u (w jednym z podobnych mieszkamy od 1985 roku) w pobliżu zapomnianych albo zadbanych cmentarzy.

Niedziela. Kodeń, ale wpierw zajechaliśmy do Terespolu nad granicę, bo moich Francuzów bardzo to korci: być jak najbliżej Rosji (dla nich Białoruś, Biała Ruś, to etniczna Rosja). Wcześniej kilkakrotnie  woziłem rozmaitych gości z Heksagonu nad granicę polsko-rosyjską w okolicach Bartoszyc: też ich to emocjonowało –  te zagadkowe wsie przecięte granicą i ciemna ściana lasu, chwastów, drutów, szlabanów, no i …złowroga cisza, ale przecież z dreszczykiem emocji rejestrowana.

Bazylika mniejsza ze słynnym obrazem NMP Kodeńskiej sprowadzonym potajemnie z Rzymu przez Sapiehę. Masa pielgrzymów, zaaferowani przewodnicy. Kwaterę mamy na parterze w domu pielgrzyma na tyłach kościoła. Oblaci umiejętnie krzątają się po swoim pięknym gospodarstwie sakralno-turystycznym. Odbudowę i zagospodarowanie tego miejsca i okolicznych finansuje Unia Europejska w ramach trójkąta współpracy nadgranicznej Lublin-Łuck-Brześć. To napawa optymizmem.

Wybrukowana kocimi łbami droga schodzi nad graniczny Bug. Ceglany kolejny  kościółek, resztki po historycznym zameczku, łąki, rzeka schowana za zaroślami. Trudno się do niej przedrzeć, ale w końcu jest – brunatna, majestatycznie płynąca o silnym nurcie rzeka. Teraz nadgraniczna, a kiedyś jedna z pierwszych na kresowym wschodzie. Przed nami w odległości może 50-60 metrów drugi brzeg, białoruski, równie ponuro pusty. Mimo wyraźnego nurtu taką wąską rzekę łatwo można wpław pokonać. Przypominają  mi się wyczytane opowieści o pokonywaniu potajemnym granicy między III Rzeszą a Sowietami po upadku II RP. Nie zawsze szczęśliwe. Cichy, szybki Bug. Głośny i szybki Bóg? Raczej niewidzialny, jak podziemna albo podniebna rzeka płynnych tajemnic. Jakże blisko od tej granicy znajduje się stolica Polski. Niecałe 200 km. Co to jest dla  postsowiecko-rosyjsko-białoruskich czołgów. Zaczyna siąpić. W parku pałac Sapiehy – obecnie dom spokojnej starości. Po południu budujący wypad po okolicy – wsie dobrze utrzymane, odnawiane, nawet jeśli niektóre starsze zabudowania opuszczone.

 

10.

Jabłeczna –  malowniczy i świetnie utrzymany męski klasztor prawosławny na drodze do Włodawy. Obelisk upamiętniający tragedię chrześcijaństwa, jaką była Unia Brzeska –  początek  skomplikowanych dziejów Kościoła greckokatolickiego. Z punktu widzenia ortodoksji cerkiewnej –  to prawda. Ale to i dla Korony wielka tragedia kozacko-rusińsko-ukraińska: bunt kozacki Chmielnickiego,  oderwanie części Ukrainy z Kijowem na rzecz rosnącej w siłę prawosławnej Rosji moskiewskiej. Stanowy egoizm rusińsko-polskiej arystokracji kresowej.

Cmentarz tatarski (mahometański) za wsią w Studziance. W sosnowym lesie. Kamienne nagrobki. Niektóre całkiem wysokie. Francuzi zaskoczeni, gdy opowiadam im dzieje polskich Tatarów, i w ogóle nasze „orientalno-sarmacko-tureckie” historie.  Tego się nie spodziewali. Polacy-katolicy, i basta. No i komuniści. Lepiej: katokomuniści, jak im wyjaśniam. Najstarszy obelisk z datą 1772! Z I rozbioru. Niesamowite uczucie. To koloniści, oficerowie wojska polskiego (chyba królewskiego) nasadzani w okolicy począwszy od XVII wieku ( Baranowscy, Achmatowicze, Dąbrowscy, Bielakowie). Znam dobrze „charakterną” potomkinię polskich Tatarów o nazwisku panieńskim Baranowska, która pod Olsztyn przybyła z Kolonii Wileńskiej. Selim Chazbijewicz, poeta polsko-tatarski z mojego rocznika 1952, mieszkaniec Gdańska, lokalny immam, debiutował tomem wierszy w olsztyńskim „Pojezierzu” w  1979.

Kolejne ślady  „walki o głosy wyborców” znajduję w kruchtach i przedsionkach kościelnych. Tym razem mam w ręku reklamę książki Dariusza Zalewskiego: „Wychować człowieka szlachetnego”, wydanej przez Instytut Edukacji Narodowej, w której znalazłem taki jej opis: „Czytelnik dowie się z książki, jak odnosić się do współczesnych bardzo rozpowszechnionych a szkodliwych „nowinek” wychowawczych takich jak  koedukacja, prawa dziecka, wychowanie do tolerancji i otwartość na inne kultury”. Miejscowa katolicka propaganda kościelna jest wyraźnie antyeuropejska.

Historyczne pogranicze kultur, narodów, religii –  to rzadko kiedy szczęśliwa prowincja zgody ponad podziałami, a najczęściej – w warunkach nowoczesnej polityki – walka o prymat, dominację, zasoby. Jednym słowem: częściej nienawiść i agresja niźli szacunek i braterstwo.

 

Zaświatycze (co za nazwa!), Hanna (! Imię mojej żony Ko-Hanki). Nadgraniczna wioska Kazawka nad zielonkawym i bystrym Bugiem. Łacha i spad. Jaka szkoda, że granica polska nie została podciągnięta  dalej Bugiem i potem skosem do Dniestru, abyśmy zachowali to niesłychane miasto Lwów. Ale coś za coś! Czyli Wrocław ze Szczecinem! Warto było. Tyle lat pokoju i wreszcie spokojnych granic! Chełm, nigdy wcześniej nie widziany: wzgórze zamkowe, bielusieńka bazylika mariacka górująca sfalowanymi wieżami ponad miastem ( w czasie II wojny użytkowana przez nacjonalistów ukraińskich jako świątynia prawosławna), przy placu kościół parafialny pw. Rozesłania Apostołów – wnętrze rokokowe, złote. Śródmieście w blasku słonecznym zaskakująco ładne.  Nie dziwię się poetom tutejszego kolorytu lokalnego, jest co podziwiać.

Włodawa – skromnie zaprezentowana, cerkiew z XIX w., widać z niej Bug, dwie synagogi, wycieczka dzieci ukraińskich oprowadzana po mieście. Przypomina mi się poeta Józef Łobodowski i jego pasyjna fascynacją ukraińskością. W okresie przedwojennej młodości przedarł się przez granicę na tamtą stronę, już nie pamiętam po co, ale szczęśliwie wrócił i nie został zdemaskowany jako „polski pan i szpieg”. Czechowicz i Łobodowski najcelniej i najbarwniej odczuli tajemne i widzialne uroki „Lubelszczyzny”.

Nieszczęsna Ziemia Chełmska –  podobno z powodu ostrej akcji repolonizacyjnej w latach 1938-1939, podczas której wojsko polskie spaliło ponad setkę świątyń ukraińskich, faszyści ukraińscy z UPA zdecydowali się wypędzić z Wołynia i Chełmszczyzny ludność polską ( co doprowadziło do niewybaczalnych czystek etnicznych na ogromną skalę).

 

11.

Śledzę kolejne etapy napaści na Miłosza endecko-katolickiej strony: jako zdrajca nie zasługuje na panteon narodowy. Zdrajcą był na początku lat 50., bo uciekł z PRL-u, teraz jest zdrajcą, gdyż „kalał gniazdo katolicko-narodowe”, był komunistą (w każdym razie przed wojną, a następnie po  wojnie dyplomatą komunistów)… Odpowiedź prof. Barbary Skargi, prawdziwie niezłomnej bohaterki AK i Sybiraczki: Miłosz jest symbolem wielokulturowej Rzeczpospolitej. To w sumie prawda. Miłosz nie bez kozery stylizował się na Mickiewicza  II. Prezentował się doskonale jako mitotwórcą pogranicznego Miejsca Kresowego na poziomie biograficznym, symbolicznym, kulturowym. W powojennej Polsce niewiele zostało znaczących śladów wielokulturowej, wieloetnicznej, wielowyznaniowej I i II  Rzeczpospolitej. Powstało  etniczne państwo katolicko-komunistyczno-narodowe, w którym  zginęli i zniknęli Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, Ślązacy, Białorusini, Mazurzy, a jeżeli wychynęli po 1989 roku, to jako niedobitki bez realnego wpływu na rzeczywistość mentalną i polityczną przeciętnego polskiego obywatela, chyba że jako manipulowany i wymyślony straszak na „prawdziwych Polaków”. Pozostają idealistyczne  z natury upływającego czasu nostalgie wymierających kresowiaków, w których przeciętnej „opcji programowej” nie ma za dużo miejsca dla Czesława Miłosza, krytycznie (i zgodnie z faktami) oceniającego Polskę międzywojenną.

Większość z nas to przecież  reprezentanci wiejsko-ludowego ludu – przeniesionego słusznie i szczęśliwie do (nierzadko zrujnowanych, opuszczonych, ale i budowanych) miast i miasteczek PRl-u – wychowanego przez socjalistyczną (całkiem niezłą!) oświatę i (nudną) propagandę, katolickie i kościelne dogmaty i resentymenty, nie kłopoczącego się żadną wielokulturowością czy odmiennością etniczną, lecz utrzymaniem swojego statusu „polskiego martyrologicznego narodu wybranego”. Cóż, blisko nam było do statusu wiecznego niewolnika! Czy wspólna Europa, do której  właśnie wkraczamy zmieni naszą skomplikowaną i chorą mentalność wyrobników-złotych rączek-cwaniaków-sobiepanków? Ostatecznie to peerelowski lud katolicko-socjalistyczny stworzył i wywalczył Solidarność, a dostał w dupę od kapitalistycznej demokracji, którą mu sprokurowała rozczarowana swoim gospodarczym upadkiem i moralnym niedocenieniem komunistyczna elita oraz poobijana i coraz bardziej zmęczona „ludem”  demokratyczna opozycja. Sam wywodzę się z „ludu pracującego miast i wsi”, moi rodzice dostąpili awansu do „inteligencji pracującej”, ale sam już nie wiem, co to jest ten mityczny polski lud, który  dopiero niecałe sto lat temu ( 1918-1920) czynnie zaczął popierać działania niepodległościowej warstwy kierowniczej, a zakończył swoją czynną polityczną obecność jako przedmiot ugody pomiędzy „postludowymi” reprezentantami komunistyczno-kościelno-prodemokratycznej elity późnego PRL-u. .Zresztą innej  alternatywy nie było. Dopiero teraz, podczas tego objazdu po Podlasiu i Lubelszczyźnie, przy okazji pierwszych europejskich wyborów, zauważam wzmożoną obecność  w prowincjonalnych kręgach kościelno-parafialnych  prawicowych i populistycznych ideologów rodem z (budzącego się po raz kolejny) mitycznego polskiego ludu.

Jaka jest lub będzie rola w tym naszym zamkniętym narodzie „nienarodowego” Miłosza, żywego symbolu przymierza wielokulturowego między starą a nową Rzeczpospolitą? Poza elitami raczej niepozytywna, np.: pogarda dla prostego człowieka (mimo że jego wiersz o prostym człowieku pojawił się jako hasło w zbuntowanym sierpniu 1980); krytyka polskiej historii najnowszej;  wykorzenienie i niezrozumiałość. Jeszcze chwila i taki Miłosz nikomu nie będzie potrzebny,  nie sposób go wykorzystać do bogoojczyźnianych arkadyjsko-martyrologicznych mitów narodowych jak Sienkiewicza.

Czy Skałka jest drugorzędnym panteonem polskim? Chyba tak. Skoro pierwszym jest Wawel, na którym i Mickiewicz, i Słowacki, Piłsudski? Czy ktoś starał się o taki pochówek? Nie sądzę, nie miałby szans. Miłosz skromnym człowiekiem nie był, a swoje dokonał, więc krakowska Skałka z Wyspiańskim na czele –  to trafne i honorowe rozwiązanie.

 

12.

Znam osoby, które dziwią się entuzjazmowi towarzyszącemu ostatnim wyznawczym publikacjom poetyckim  Miłosza. Znam i takich, którzy twierdzą, że skończył się on jako poeta tuż przed Noblem, wysoko oceniając jego twórczość eseistyczną. Mnie natomiast zadziwiały jego upodobanie do Swedenborga. Miłosz – natura zdrowa, arystotelowska i tomistyczna,  chociaż zmysłowa i barokowa, zupełnie niepodatna na czyste i chore mistycyzmy – koniecznie pragnął stać się jasnowidzem,  pogłębić w sobie stany odmiennej świadomości, wniknąć w światło tajemnej wiedzy spirytualistycznej. Takiemu Watowi udało się szczęśliwie połączyć fizyczność (prawda jest bólem fizycznym – to Franz Kafka) z duchowością, doświadczając pogłębionych stanów współodczuwania tajemnicy osobniczego i plemiennego (kulturowo rozumianego) istnienia historycznego.  Miłosz już w drugiej połowie lat 30. postanowił zostać aniołem czystej i wzniosłej (prawie już zbawionej od materii życia) poezji tomistycznej ( pochwała stworzenia!), ale mu to szybko na szczęście przeszło. Grzech pychy osłabił jego natchnione pióro. W wieku dojrzałym, z fascynacji Biblią i Swedenborgiem też nic oryginalnie wyjątkowego się nie pojawiło. Ot po prostu poszerzenie skali „klasycznych” możliwości literackich: pokaz siły wobec innych literatów. Zauważył to drwiąco sam Różewicz.

Przeszło mi przez myśl, że Miłosz, mieszkający przez dziesięciolecia w USA, a także we Francji, czyli w centrum kultury zachodniej, w swojej konserwatywnej w sumie poezji dokonał retrocudu ponownego zakorzenienia w (osobisto-plemienno-kulturowym) micie Europy Środkowo-Wschodniej (albo Europy bałtyckiej), w ten sposób stając się spóźnionym twórcą szlacheckich, pańskich portretów i wizerunków trumiennych oraz (fascynującej) spóźnionej epoki modernistyczno-sarmackiej, a taki awangardowo-pospolity Tadeusz Różewicz – poeta peryferyjnej cywilizacyjnie prowincji bez wielokulturowego spadku mitologii wschodnio-kresowej – stał się w dziwny sposób twórcą  uniwersalnym, podejmującym tematykę holocaustu, udręczonego nicością człowieka postmodernistycznego, podnosząc do rangi bohatera Anonima epoki pieców i …konsumpcji. Różewicz w poezji i dramaturgii, Hasior w plastyce – to najbardziej nowocześni twórcy polscy, którzy ( ale trochę podróżowali na Zachód!) wybrali jako charakterystyczną dla ”szybkiej epoki”  kollażową poetykę fragmentu i absurdalnej syntezy wszystkiego z niczym ( Nicem). Herbert, który większość twórczego życia spędził na Zachodzie, odnosił się do zachodnioeuropejskiego dziedzictwa w sposób o wiele mniej rewelacyjnie „nowoczesny” niż Różewicz.

I Miłosz, i jego ostatni ideowy rywal Różewicz (a nie Herbert)  pozostaną w kulturze wyjątkowymi świadkami XX wieku. Ten pierwszy nie utracił ani wiary w Poezję jako ocalanie, ani w Stwórcę, trzymając się jako deski ratunku przekonania, że Tradycja i teodycea (czyli Kościół) się nie mylą. Nie wolno prostaczków przecież straszyć! Prostacko mówiąc, wybrał zakład Pascala (wybieram Boga, bo jeśli nie istnieje, nic nie tracę,  jeśli istnieje – zyskuję) oraz  kanon prawno-teologiczny, w którym nie ma zwątpienia (studiował zresztą nauki prawne w Wilnie). Różewicz, nieco monotonnie, prorokował wiersze o ostatecznym (ale jakoś „żywotnym”!) rozpadzie moralnym i kulturowym naszej codzienności po II wojnie światowej, na początku lat 90. odzyskując energię poetycką mniej egotyczną od tej, jaką reprezentował stale rozbuchany Miłosz. Ciekawe, jaki autor tomu „Duszyczka” wybierze pogrzeb? Świecki czy kościelny? Kto wie? Na pewno nie w mundurze górnika ani szambelana papieskiego.

Zbigniew Herbert, poeta niesłusznie ceniony wyżej w tzw. narodowo-prawicowych kręgach od Miłosza i Różewicza,  pochowany został skromnie, ale bardzo oficjalnie latem 1998 roku na warszawskich Powązkach jako niezłomny patriota, wierny katolik, wielki twórca niezależnej poezji, dziedzic polsko-łacińskiej tradycji. W ostatnim tomiku „Epilog burzy” pozostawił kilka pretensjonalnych wierszy wyznawczych z cyklu „Brewiarz”. Widocznie taka nasza jest norma (potrzeba?) sarmacka: ostentacyjny, kostiumowy powrót na łono Prawomyślności i Dyscypliny.

 

13.

Lublin. Stare miasto. Fascynujące miasto, największe historycznie miasto-brama na stary i miniony kresowy wschód. Czuć tutaj resztki powiewów i przeciągów egzotycznych.. II Rzeczpospolita charakteryzowała się niezwykle silnym, chaotycznym tyglem małych i dużych kultur, nacji, społeczeństw, tradycji, konfliktów. Już sama liczna obecność ludności żydowskiej  była manifestacją Różnicy, Inności, Obcości (ale rzadko akceptowanej Wielokulturowości).

Kościół  Dominikański –  złocone i poskręcane rokokowe rzeźby przy bocznych ołtarzach. Tłumy na ulicach, drogie auta, rozklekotane autobusy miejskie, restauracje, śliczne dziewczyny, zmęczone twarze przechodniów, lumpenproletariat, staruszki z wyglądu wiejskie z wizytą u miejskich już rodzin. Podoba mi się tutaj. Sporo nakładających się stereotypowych obrazów z przeszłości (chłopskiej) i całkiem energiczna wielkomiejska współczesność.

Wiadomo, kogo przede wszystkim brak. Stary kirkut za kościołem na pofałdowanym i zakrzaczonych wzgórzu. To najstarszy podobno cmentarz żydowski w Polsce. Bramka w wysokim, ceglanym  murze zamknięta. Na ulicy zaczepiam starszego, bezzębnego  mężczyznę. Znał okolicznego Żyda, która otwierał furtkę, ale on zmarł. „Może żyje wdowa?”. Jesteśmy na osiedlu bloków mieszkalnych „Kolejarz”. Jest domofon, ale nie znam numeru mieszkania. Udaje mi się przez szybę w drzwiach  popatrzeć na listę mieszkańców.  Podanego nazwiska nie widzę. Na parterze porusza się firanka, otwiera się okno i wychyla stara głowa: „Zaraz zejdę”. Schodzi i mówi: „Trzeba iść do drugiej klatki, nie tutaj. Pod siedemnastkę”. Żegnam się z parą usłużnych mieszkańców, podchodzę pod blok nr 17. Na pierwszym piętrze przyjmuje mnie zadbana kobieta na oko siedemdziesięcioletnia, wręcza od razu klucz, cichutko dodając: „Ale należy się rozumie pan ofiara”. Przez przedpokój przesuwa się młodsza kobieta. „Mówię cicho, bo nie chcę, żeby ona słyszała”. Pokazuje przy tym na inne zamknięte drzwi do drugiego pokoju. Może właśnie w tym zamkniętym dożywa swoich dni  wdowa po „żydowskim kluczniku?”. Oczywiście się zgadzam.

Otwieram furtkę, idziemy pod górę, po pojedynczych taflach chodnikowych, dostrzegając kilka całych i niecałych macew z napisami hebrajskimi. Kirkut ucierpiał nie tylko podczas ostatniej wojny., której nie można wyrugować z naszej pamięci i naszej historii. Na ich szczytach przedstawienia lwów i korony. Wyżej w chaszczach leżą i stoją mniej lub bardziej zniszczone nagrobki. Na nich wymazane współczesne swastyki, krzyże celtyckie i napisy WON. Niestety. Francuzom tego nie trzeba tłumaczyć, ale się tłumaczę. Ich państwo też ma sporo na sumieniu. Wracamy do najważniejszego i skrytego za żelaznym ogrodzeniem i stalowym opakowaniem znamienitego grobu. To grobowiec słynnego talmudysty lubelskiego Jakuba Kopelmana, zmarłego w 1541 roku. Na dwóch, najpewniej też  cennych, znajdujemy kamyki i po hebrajsku zapisane (teraz brudne i zmoczone) kartki (modlitewne?).

Oddałem klucz, wręczyłem 30 złotych.  Nie ma Lublina żydowskiego i nigdy nie będzie, nie ma kresów wielokulturowych, nie ma wielokulturowego Miłosza. Na północy mam swoje pogranicze niemiecko-prusko-polskie, warmińsko-mazursko-bałtyckie, ulubioną Atlantydę Północy. Ale podobnie jest wszędzie, nie tylko w Europie Środkowo-Wschodniej.  Historia w XIX stuleciu to nauka nacjonalizmów narodowych i państwowych, które w XX wieku doprowadziły do założycielskich mordów mniejszości i zbrodni przeciwko ludzkości. Ostatnio w byłej Jugosławii, w co nie chce się i nadal wierzyć. A jednak. Wszelkie ostrzeżenia są bezużyteczne.

W antykwariacie na starówce kupiłem na 45 zł dawno przeze mnie poszukiwany „Dziennik z lat okupacji” Zygmunta Klukowskiego, w którym zapisane m.in. są straszliwe sceny zabijania w Szczebrzeszynie miejscowych żydowskich mieszkańców przez polskich sąsiadów. Wszyscy pamiętamy powiedzonko „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”, ale miasteczko to  w okresie wojny stało się nie areną polskiej trudnej wymowy, lecz wymownej nienawiści.

 

14.

Nekrolog w katolickim „Naszym Dzienniku” (wg „Rzeczpospolitej”): „W wieku 93 lat zmarł w Krakowie Czesław Miłosz – poeta, pisarz, eseista,  laureat literackiej nagrody Nobla. Miłosz urodził się w Wilnie. Przed wojną sympatyzował z komunizmem, po wojnie był przez kilka lat komunistycznym dyplomatą. Opowiadał się za uczynieniem z Polski 17. Republiki Sowieckiej. Warto przypomnieć, że w 1945 roku publicznie postulował, aby w Polsce Ludowej nie wydawać Biblii. Stwierdził, że jest to książka okrutna, krwawa i przygnębiająca. Na łamach „Tygodnika Powszechnego” atakował ojca Maksymiliana M. Kolbego. Oczerniał wydawane przez świętego  Maksymiliana pisma „Mały Dziennik” i „Rycerz Niepokalanej”, nazywając je antysemickimi.”

Dopisek Stanisława Tyma, który cytuje tę notę: „Nie mogę się oprzeć i muszę to napisać: Szanowni Państwo! Kupujcie „Nasz Dziennik”. Jest tańszy od rolki papieru, a ma tę przewagę, że używać nie trzeba, bo na nim gówno już jest wydrukowane”.

Komentowany jest  też spór wynikły między Miłoszem a Herbertem w czasie jakiejś pijackiej biesiady. Podobno rozsierdzony nacjonalistycznym bełkotem autora „Pana Cogito” autor „Zniewolonego umysłu” rzucił kąśliwie, że Polskę trzeba było po wojnie przyłączyć do Związku Sowieckiego. Na pewno była to niemądra i drastyczna uwaga biesiadna, ale nie „oficjalne” stanowisko polityczne, które z biegiem lat urosło do wielkiego konfliktu programowego i osobistego. To dlatego Herbert napisał zjadliwy wiersz „Chodasiewicz”. Moje zdanie jest takie, że rywalizujący i w dodatku pijani poeci to inny gatunek „literacki”, a ponadto ani jeden, ani drugi w czasie wojny nie walczyli i tak w żadnej podziemnej armii. Kto inny za nich ginął.

Marek Skwarnicki, poeta i redaktor „Tygodnika Powszechnego”: „Pan Czesław do końca życia pozostał stanowczym <antyklerykałem>, ale nigdy nie był świecko-liberalnym dewotem. Przeciwnie, był człowiekiem i pisarzem głęboko religijnym”.

Pisarz i wykładowca Stefan Chwin: „Przez całe lata był <martwym> pisarzem i wiedział o tym. Był <dość> intensywnie czytany i komentowany, ale nie spierano się z nim, co dla pisarza oznacza śmierć za życia. (…). Ożywić Miłosza można tylko rozmawiając z Miłoszem, tak jakby nadal by wśród nas. Któż z nas to potrafi?”

Miłosz  prawdopodobnie stał się liberalnym konserwatystą (taka pozorna sprzeczność łączy jakoś w miarę harmonijnie podstawowe i tradycyjne wartości chrześcijańskie z postępowymi normami oświeceniowymi). W ostatnich wystąpieniach wspomagał katolicyzm, ale ten, jak na warunki polskie, postępowy (posoborowy mimo iż wspominał mszę łacińską z rozczuleniem).  Próbował usilnie w przeciwieństwie do Różewicza (to negatyw) wykuwać pozytywny światopogląd dla odbiorcy wschodnioeuropejsko-polskiego, ale pozostanie w historii literatury polskiej znakomitym poetą  katastrofistycznym, nieukojonym twórcą romantyczno-neoklasycystycznym w rycie kulturowego i autobiograficznego wyznania lirycznego; poetą mieszającym gatunki, postawy, style w celu uchwycenia różnorodności doświadczeń fizycznych, filozoficznych, psychologicznych, historycznych, społecznych XX stulecia. Potrafił ze swojej bogatej i sprzecznej natury wykrzesać „nadzieję w beznadziejności”, wielki ogień mitu personalnego i wspólnotowego, koncentrując w postaci Poety stare symbole wieszcza, mędrca, kapłana, gawędziarza. Bardzo to uroczyste, sakralne i przewidywalne. Wielu wykształconym odbiorcom taka narracja – pogłębiona w historycznym i osobowym czasie oraz w mnogiej przestrzeni kulturowej, a potwierdzona wielkim talentem i ogromną pracowitością – bardzo odpowiadała. Ja do nich należałem z pewnością.  Nacjonalistom katolickim na pewno nie. To późny Zbigniew Herbert stał się jednoznacznym poetą polskim w niezłomnej i uświęconej wersji katechizmu narodowego.

 

15.

Majdanek. Po raz pierwszy w tym krematorium zagłady.  Drewniany budyneczek. Obok wanna szefa krematorium.

Wdzięczny i malutki Kazimierz nad Wisłą, przejażdżka stateczkiem po  Wiśle, przejazd przez Puławy, Nałęczów. Kolejnego dnia renesansowy i wyjątkowy Zamość, brzydki Szczebrzeszyn. Czytam w dzienniku lekarza Klukowskiego zapis z września 1939: „Serce w strzępy mi się rwało od widoku Niemców na przecudownym Rynku zamojskim. Wyć się chciało z bezsilnej złości i rozpaczy. (…). Byliśmy świadkami jak ginie nasza niepodległa Polska – wymarzona, wyśniona, cudem odzyskana”.  Nigdy bym nie chciał przeżyć takiego wydarzenia, chociaż w grudniu 1981 roku, na widok transportów wojskowych jeżdżących ulicami Olsztyna po wprowadzeniu stanu wojennego,  straciłem nadzieję na szczęśliwe życie w ojczyźnie. A jednak stał się cud! A jednak zrealizowało się niewyobrażalne! Czyli nie tracić nadziei działa!?

Na opuszczonym  i zniszczonym cmentarzu żydowskim w Szczebrzeszynie, na wzgórzu za głównym placem miejskim: skromny pomnik ku czci pomordowanych żydowskich mieszkańców (1991), trochę zachowanych macew (kilka pomazanych antysemickimi napisami). Już jestem po lekturze tych strasznych fragmentów dziennika Klukowskiego z bulwersującymi opisami mordu żydowskich sąsiadów przez polskich sąsiadów na ulicach, w domach. Na tym kirkucie mordowało niemieckie gestapo i polska policja granatowa. Są w tym biednym miejscu jakieś porośnięte doły, które musiały być zbiorowymi mogiłami. W tych zaroślach i trawach wije się kilka wydeptanych przez zwiedzających cmentarz ścieżek. Miejscowi chętnie nam pokazali drogę prowadząca na kirkut. Już nie będę Francuzów zmuszać do wymawiania tego słynnego zdania „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”, żeby udowodnić, jak trudna jest polszczyzna, bowiem w tym miejscu nie o polszczyznę chodzi, ale o człowieczeństwo.

 

16.

A jednak Miłosz, odbierając w 1981 czy 1980 roku stopień doktora honorowego na lubelskim KUL-u, powiedział wyraźnie: „Nie jestem poetą katolickim”. Po dwudziestu latach wybrał ortodoksję na pewno nie w wyniku przypadkowego odruchu serca, lecz po długim namyśle, o czym świadczą jego ostatnie wiersze pożegnalne. Może nie tyle ortodoksję, ile rzymskokatolicką wierność. Po latach nikt nie będzie pamiętał o „ceremonialnym skatolicyzowaniu wyobraźni poety”, lecz o osobistym wyborze tradycyjnie pojmowanej duchowości judeochrześcijańsko-europejskiej. Z ostatniego listu  Miłosza do Jana Pawła II: „Wiek zmienia perspektywę i kiedy byłem młody, zwracanie się przez poetę o błogosławieństwo papieskie uchodziło za niestosowność. A to właśnie  jest przedmiotem mojej troski, bo w ciągu ostatnich lat pisałem wiersze z myślą o nieodbieganiu od katolickiej ortodoksji i nie wiem, jak w rezultacie to wychodziło. Proszę więc o słowa potwierdzające moje dążenie do wspólnego nam celu. Oby spełniła się obietnica Chrystusowa w dzień Zmartwychwstania Pańskiego”. Papież przekazał swoje błogosławieństwo w liście z 25 sierpnia 2004 roku: „Jestem przekonany, że takie nastawienie Poety jest decydujące. W tym sensie cieszę się, że mogę potwierdzić Pańskie słowa o >dążeniu do wspólnego nam celu>. Powtarzam to dziś jak memento wraz z modlitwą i  Mszą św., odprawioną za jego duszę”.

Rozumiem: starość, powrót dziecięcej potrzeby wiary bez zastrzeżeń, autorytet Kościoła i Papieża-Polaka-Poety, lęk przed unicestwieniem, ale i egotyzm, pycha (do niej się chętnie przyznawał). Coś podobnego do wyniesienia na ołtarze. Karol Wojtyła –  światowy Papież polskiej religijności i Papież polskiej poezji – Czesław Miłosz. Pierwszy pisał w młodości  wzniosłe, pachnące kadzidłem grafomaństwa wiersze religijne, drugi na starość pokornie uderzył w wierszowane apologie modlitewno-teologiczne. Mój ulubiony poeta może i będzie zbawiony w niebiańskim świecie Dogmatu, ale żywy i żywotny  tłum katolicki nie zaufa mu i odrzuci tę przemianę, bo wie swoje: to Obcy.

 

17.

Pięknie położony i podziwiany Sandomierz –  w katedrze malowidło  męczennikach, które aż mdli swoją religijną antysemickością (polski chłopczyk schwytany na mace przez złych Żydów). Kościelny antyjudaizm  ma podstawowe zasługi w budowaniu antysemityzmu, ale przecież gdyby żydowskiego Mesjasza nie zamęczyli Rzymianie i Żydzi pospołu, to żydowski Chrystus by nie zmartwychwstał, a polscy katolicy nie czciliby Jezusa Króla Polski, a Matki Marii Jego jako Najświętszej Królowej Polski.

Tarnów – największe moje pozytywne zaskoczenie, ponieważ wcześniej nigdy tutaj nie byłem; wieczorem jedliśmy w restauracji na rynku, a ja czułem się jak we Włoszech, chociaż jeszcze tam nie zawitałem niestety. W katedrze niezwykle piękne i duże nagrobki Tarnowskich. Jaki historyczny urok ma to stare i zadbane miasto. Dużo ładnej młodzieży. Za rynkiem spotykamy inwalidę, który idąc o kulach, ciągnie burego, sympatycznego kota. „O, tak spaceruję”, powiada cichym i spokojnym głosem staruszek, który ma…60 lat. „Żona uciekła na tydzień do swoich i tak mnie zostawiła. To i spacerujemy. Kota od małego do tego przyzwyczajałem.”

Wieczorem kilkugodzinny pogrzeb Miłosza w Krakowie. W telewizji powiedziano, że poeta pisał zgodnie z nauką Kościoła, co Jan Paweł II potwierdził swoim listem.  Jestem wkurzony. Narodowy i rzymski katolicyzm coraz silniej będzie wpływał na kulturę polską, której brakuje samodzielnie myślących, niezawisłych, mądrych, nieszablonowych  autorytetów w dziedzinie kultury, sztuki, literatury, filozofii, polityki. Czy skazani jesteśmy na religijne pogrzeby i religijne kadzenie  patriotyczne? Dla dobra „umęczonego narodu”, który tak naprawdę jest doskonale obłudny?

Czy Miłosz zdradził ideały swojej buntowniczej, antykapitalistycznej, w jakiejś tam mierze „marksistowskiej” studenckiej młodości? U autora „Poematu o czasie zastygłym” krótko trwała ta błyskawiczna fascynacją lewicą, ale nigdy przecież Miłosz nie pozbył się pięknej i potrzebnej wrażliwości moralnej i społecznej, a odziedziczone i rozwijane w rozumnie duchowy sposób tzw. wartości chrześcijańskie wcale nie musiały kolidować z akceptacją poważnych i prospołecznych reform polityczno-socjalnych.  Przecież ewangeliczne chrześcijaństwo powstało jako sekta rewolucyjna pod każdym względem, a nie jako materialistyczna instytucja ziemskiej władzy! A więc zdradził i…nie zdradził. Itd. itp….

Nazajutrz poranny spacer po Tarnowie, który dalej mnie zachwyca. W muzeum etnograficznym wystawa o tarnowskiej wsi. Ze zdumieniem odkryłem na ścianie wiejskiej izby reprodukcję słynnego malowidła Grȕnewalda z Ukrzyżowanym. Takie były autentyczne dewocjonalia? Wyjazd do Krakowa przez Wieliczkę, gdzie czeka na atrakcja: wizyta w kopalni soli. Hotel w internacie Akademii Pedagogicznej w śródmieściu. Wawel i inne atrakcje, w tym kościół Na Skałce koniecznie. Gorąco. Tłumy turystów na ulicach. Nie tylko młodych. „Jaki ten wasz Wawel malutki!” – wykrzykują francuscy Bretończycy. Rzeczywiście, to ani Luwr, ani Kreml. My w Lidzbarku Warmińskim mamy jeszcze mniejszy „wawelek (wafelek?) biskupów warmińskich.

 

18.

Skończyłem lekturę dziennika lekarza Klukowskiego.  Charakteryzuje się on wielką zaletą: systematycznie zapisuje okupacyjnej zbrodni dzień codzienny. Straszliwą w skutkach demoralizację okupowanej ludności, zwłaszcza klas niższych, która przejawiała się m.in. w udziale w zagładzie Żydów (cywilni mieszkańcy, policja granatowa, przyjmowanie statusu „volksdojcza”, szmalcownictwo, pijaństwo, złodziejstwo, donosicielstwo, kolaboracja, morderstwa). Zamojszczyzna i Lubelszczyzna nacierpiały się chyba szczególnie w czasie hitlerowskiej okupacji. To przecież ziemia wybrana dla  niemieckiej kolonizacji. Terror nie załamał jednak całej populacji: wybuchły walki partyzanckie, pojawił się szczytny heroizm inteligencji. Tym bardziej wysoko powinniśmy cenić jakiekolwiek przejawy odwagi moralnej, cywilnej, wielkoduszność serca i pracę krytycznego umysłu, zważywszy na trudną rzeczywistość ideologiczną, społeczną,  polityczną Polski pod zaborami, na antypolonizm i narastającą przemoc i agresję zaborców, na wewnętrzne demony nienawiści, na ostre konflikty społeczne, polityczne, etniczne, na ponowny po śmierci marszałka Piłsudskiego wzrost emocji politycznych,  nienawiści klasowej i narodowościowej, co w okresie okupacji ( i tak destrukcyjnej totalnie!) doprowadziło do nieporównywalnego z żadną epoką zdziczenia ludzi i całych wspólnot. Każdy rząd po 1945 roku musiałby z tym rozpadem „twardych” struktur moralnych, mentalnych, kulturowych skutecznie walczyć, a ten co powstał nie przyniósł demokracji parlamentarnej, lecz  kolejną formę rządów autorytarnych (jednak ze słusznymi i potrzebnymi reformami, jak rolna, edukacyjna, rozdział państwa od Kościoła…).

Z zapisków Klukowskiego przebija ta ohydna atmosfera terroru, upadku moralnego i duchowego społeczeństwa polskiego, jak i narastający lęk przed drugim, sowieckim, okupantem. Stary świat nieodwołalnie odszedł, przepadł we krwi, przerażeniu i podłości.

 

19.

Słowa, słowa, słowa. Zapisuję je w poczekalni dworcowej w Krakowie. My wracamy do Olsztyna pociągiem. Francuzi przez Wrocław i Niemcy jadą swoim autem. Żona karmiła dwa gołębie, które dostały się do środka poczekalni przez otwarte okna. W pewnym momencie zaczęły walczyć, dziobać się nawzajem i naskakiwać bez opamiętania pod naszymi nogami, Chwyciłem je, podszedłem do okna i rzuciłem w wolne powietrze na oknem. Unde malum? Dosyć mam już tej walki o terytorium, o władzę, o panowanie. Dosyć mam poezji martyrologicznej, narodowej, ale i tej narcystycznej,  ograniczonej do małego „ja”

Wczesnym wieczorem jesteśmy w Nasielsku. Co jeszcze w podróży widzieliśmy? To że Polska się rozwija. Dużo pozytywnych przykładów po wsiach i miastach. Ruch budowlany. Młodzież zachwycająco atrakcyjna. Ale też sporo żebraków. Dużo spotkaliśmy dzieci, które – zagadane –  opowiadały nam smutne historie rodzinne, najczęściej o ojcu pijaku. W Białej Podlaskiej chłopczyk zbierał na buty, pokazał swoje dziurawe. Kolejny na jedzenie.

 

20.

Za Działdowem ja pomniejszy poeta geopoetycko-światologiczny powracam do niezobowiązujących  refleksji o Miłoszu. Dawno temu królowało takie przeciwieństwo: Przyboś (konstrukcja, racjonalizm) –  Miłosz ( wizyjność), czyli równanie przeciwko wizji. Chyba obecnie zapomniane. Zresztą ani Miłosz nie okazał się takim romantyczno-metafizycznym poetą wizyjnym, ani Przyboś ograniczonym racjonalistą (chociażby w ostatnich „mistycznych” utworach). Geniusz Leśmiana stoi „nowatorsko” bliżej Przybosia niż Miłosza albo Iwaszkiewicza. To Różewicz stoi w naturalnej opozycji do Miłosza. Jeden i drugi są momentami przegadani, nudnawi, ale autor „Kartoteki” jako poeta chyba częściej przynudzał (chociażby w latach 70. i 80.). Od wspaniałego tomu „Płaskorzeźba” zdaje się być ponownie na fali wznoszącej, a ja nie wiem, który z nich jest „lepszy”, bo są to po prostu dwa bogi w dwóch kościołach.

W wierszach Różewicza bardzo często występuje Jezus (udręczone ciało jego i odtrącone prorokowanie: coś jak Kafka w literaturze) oraz Bóg/bóg (którego tak naprawdę nie ma). Bóg Miłosza to Pantokrator, ten który odmieni na nowo ludzi i ziemie (apokatastaza i metanoia). Bóg Różewicza jest Nieobecny, schowany, może i przepraszający. U Różewicza jest duszyczka, u Miłosza dusza i jaźń. Różewicz jest zwolennikiem teologii negatywnej. Realistyczny w (w sensie arystotelowsko-tomaszowskim) Miłosz jest zwolennikiem teologii pochwały objawienia i wielkości (mimo wszystko) stworzenia. Jeden i drugi należą w pełnym tego słowa znaczeniu do tradycji judeochrześcijańskiej. Miłosz już wybrał wiarę i jej jednoznaczny Kościół swojego dzieciństwa, a Różewicz? Jego niewiara podszyta jest własną niewiarą. Ale za często modli się do tej Pustki, aby uznać go za ateistę. W tym sensie, skoro ja sam jestem antyteistą, agnostycka postawa Różewicza jest mi bliższa z racji stałej pasyjności jego utworów (tzn. męka Jezusa jako męka osamotnionej i porzuconej przez Ojca ludzkości).

 

Dopisek po powrocie do domu

W tomie wierszy „To” Miłosz, zaczepiony przez Różewicza, zaatakował autora „Kartoteki”. Raz odnosząc się do starej problematyki, skąd zło („Unde malum”) całkowicie nie rozumiejąc (specjalnie?) zarzutów Różewicza (człowiek jest autorem zła, a nie natura), a w wierszu bezpośrednio nazywanym „Różewicz” (wykorzystując poza tym  słowa klucze rywala) napisał o poecie „Niepokoju”, że „ryje w czarnej ziemi/ jest łopatą i zranionym przez łopatę kretem”. I jeden, i drugi w swojej twórczości uprawiali  dykcję poważną, wręcz tragiczną, to zmora polskiej poezji z pewnymi wyjątkami typu Tuwin, Gałczyński. Sam jestem smutasem, chociaż uwielbiam czarny humor. Różewicz czasami z pozycji żaby (i kreta) próbował się uśmiechać, ale nie wychodziło mu to najlepiej. Miłosz lubił grzmieć wzniośle w swojej twórczości jak kapłan na uroczystym nabożeństwie,  ale w życiu codziennym podobno okazywał chętnie temperament biesiadny. Różewicz nie walczył o łaskę wiary, walczył z demonem zła zagłady, którą osobiście doświadczył i nigdy nie od niej nie uwolnił, odwzorowując jej odbicia w zdegradowanych formach współczesnej kultury masowej, ideologicznej, konsumpcyjnej. Obaj byli humanistami wielkiej miary.  Jeżeli Miłosz udawał Hioba, to Różewicz Koheleta. Ale to niepoważne słowa, bo obaj autentycznie całe życie pracowali w Słowie, wierząc w swoją misję.

Kazimierz Brakoniecki