1. KIEDY DOTYKA NAS PRZEZNACZENIE

Hanna Brakoniecka
Hanna Brakoniecka i pies Tutek. Fot. Newsbar.pl

Gdy czytałam po raz kolejny, poprawiając błędy i niezręczności, teksty o zwierzętach, zobaczyłam, że często pojawiał się ślepy piesek Tutu, o którym opowiadała mi Agnieszka i który tak mnie urzekał, kiedy odwiedzałam ją w  jej rozszczekanym Zwierzodomie. I choć rozczulałam się niezmiernie, gdy psiaki jak dzieci w Domu Dziecka podbiegały do mnie, wyszczekiwały łasząc się, weź mnie do  siebie, bądź moją panią, będę twoim ukochanym pieseczkiem, nie mogłam nic zrobić, bo podstawowe decyzje dotyczące naszej egzystencji zawsze podejmował mój mąż. Czasem oczywiście udawało się co nieco za pomocą bardzo przebiegłej dyplomacji osiągnąć, ale przecież nie zwierzęta. Jest kot, wystarczy, nie ma mowy o żadnych psach.

Ale udało mi się namówić go, żeby jednak przyjechał ze mną tutaj, do tego Zwierzodomu, bo tu jezioro i las, i oprócz przemiłej gospodyni, spragnione miłości i opieki psy, a fajnie w takiej rozmerdanej watasze się zanurzyć.

No to idź, Kaziku na spacer, bo my tu sobie chcemy intymnie porozmawiać, mówię w końcu, jak już rozsiedliśmy się, wypiliśmy herbatkę i skubnęliśmy ciasteczka. Weź też jakiegoś psiora ze sobą, żeby ci było weselej. No i poszedł, z Tutkiem. Wrócił po dwóch godzinach. Usiadł. Powiedział: BIORĘ TEGO PSA. Spadłyśmy niemal z krzeseł z wrażenia.

Jeszcze trochę trwało, kiedy wzięliśmy go na stałe, było lato, wyjeżdżaliśmy, ale jak już się u nas zadomowił, to zanurzyliśmy się po uszy we wzajemnej miłości. Margolcię, starą kotkę, która nie była w stanie znieść rywala i tłukła  po pysku boleśnie ślepaka jednego, zabrał Szymon, nasz syn. Nie będziecie jej niszczyć starości, przecież ona  żyje w ciągłym stresie! I mieszka teraz u Szymonów szczęśliwa z małą kotką Miją prawie dziewiętnastoletnia babcia. A Tutek, Tutel, Tutinka, Tula, Tusek− och, ile imion on ma, żyje w naszej miłości jak w raju. Nauczył się u nas niczego nie bać, być ufnym i przyjacielskim. Boi się tylko śmierdzących papierosami mężczyzn, schronisko, z którego trafił do Agnieszkowego Zwierzodomu nie było przyjazne, oj nie. A nam daje tyle radości. Szczególnie teraz, gdy Kazimierz już na emeryturze, są nierozłączni.

Przeznaczenie, woła Agnieszka, to przeznaczenie was połączyło. Nie mogło być inaczej. I zaraz opowiada o przeznaczeniu, jakie dotknęło Julię.

Julia jest piękną, tajemniczą, w czerń się ubierającą młodziutką kobietą na detektywistycznych studiach gdzieś na wybrzeżu. Ma chłopca, miłość swą serdeczną, z którym wynajmuje małe mieszkanko. Wychowana z psami, nie potrafi się bez nich obejść. Jej ukochana suczka Lovely, malutka Lessiewróć czyli owczarek szetlandzki nie wypełnia potrzeb do końca. Tym bardziej, że maleństwo po okropnej napaści przez borsuka w lesie zaczęło niedomagać i już nie mogła brać udziału w psich zawodach. Trzeba jeszcze sobie kogoś sprowadzić marzyła przyszła detektywka. Zaczęła więc chodzić z Maćkiem do schroniska szukać przyjaciółki kolejnej. No i znalazła się taka śliczna suczka, którą wybrali sobie radośnie. Trzeba tylko według regulaminu przejść się ze zwierzątkiem trzy razy na spacer, żeby się poznać i zaakceptować. No nie, wydawało się, że już należą do siebie, gdy przy kolejnej wizycie okazało się, że jej nie ma. Ktoś wcześniej zagarnął. Chodzili więc od klatki do klatki i szukali, a tu nagle zobaczyła pięknego czarnego psa z brązowymi nogami. Uśmiechnęła się do niego, on wpatrzył się w nią przejmująco i zamerdał ze szczęścia ogonem. Wybuchła miłość od pierwszego wejrzenia. On, tylko on. Teraz już nie odpuścili. Spacery odbyły się szybko, bo szybko chciało się go zabrać do domu. Był psem nie suczką, jak miało być, ale taki kochany.

Mamo, wołała Julia w SMS-ach, mamy psa, zobacz, jaki śliczny. Wysyłała zdjęcia, co nie było takie łatwe, bo robić zdjęcie czarnemu psu to naprawdę sztuka. A Agnieszka ogląda i coś jej się kojarzy. Czy to możliwe? Półtora roku wcześniej trafiła do niej suczka ze szczeniakami. Bidule znalezione gdzieś w lesie, wyrzucone przez złych ludzi. Zajęli się nimi z czułością. Szczególnie właśnie Julia. Nosiła psiaczki, pieściła. A ten jeden był bardzo charakterystyczny. Czarny jak smoła i z tymi brązowymi nogami, jakby je ktoś polał farbą. Tylko skąd by się znalazł w schronisku na wybrzeżu? No tak, tamten Przemek, co z nią współpracuje, zabrał w końcu szczeniaki i porozdawał. Ona nigdy by sobie nie pozwoliła oddać komuś, kogo nie sprawdzi. Wiadomo, że różnie może być. Oddał nieodpowiedzialnym ludziom, którzy psa zawieźli do schroniska, a może wyrzucili? Nie wiadomo. Najważniejsze, że się znalazł i odnalazł swoją najukochańszą Julię.

A wiecie, jak na imię ma ten pies? Yomi, to skrót od Tsukuyomi, bóg Księżyca. Bo Julia bardzo interesuje się kulturą japońską.

6.10.2020r.

2. JAK JEDNO JAJKO

Elegancka, zawsze elegancka, nawet w domu, gdy nikogo innego nie ma, kobieta w średnim wieku, wkładała jajka do lodówki. Jajka, zadumała się, Wielkanoc, a on nie przyjedzie. Przez tego piekielnego koronawirusa. Niech go szlag. Tę zarazę niech szlag trafi. Bo, że trochę odpoczynku od szkoły, w której musiała ogarniać bandy rozpuszczonych bachorów, jej nie przeszkadzało, ale że syn, z którym tak rzadko się widywała, nie przyjedzie, to zdecydowanie nie było po jej myśli.

− Podmartwiam się, że nie przyjedzie −  wzdychała w godzinę potem nad planszą scrabli u sąsiadki z dołu, jedynej osoby, z którą w tej epidemii spotykała się, żeby pograć i powzdychać, oczywiście w pewnej odległości leciutko osłonięta tiulowym szaliczkiem. − A on mówi mi, że święta, nieświęta może przyjechać, kiedy chce. Ma wolny zawód, to zjawi się po pandemii. A mnie to nie zachwyca. Siedzieć jak kołek przy pustym jajku w Wielkanoc!

Z tego wszystkiego, przegrała z sąsiadką, choć przecież wygrywała zawsze. Do tego ta wiadomość o ogłoszeniu epidemii i coraz większych ograniczeniach jeszcze bardziej ją przybiły. Wszyscy rzucają się na Miłość w czasach zarazy i Dżumę.  Jakby to miało w czymś pomóc. Histeryzują, nie widząc, że histerikus nic nie pomoże. Wdrapała się na to swoje czwarte z pierwszego piętra sąsiadki, nawet nie zauważając, kiedy, bo dręczące myśli o pustych świętach zupełnie wytrącały ją z obecności w bieżącej chwili. Weszła do mieszkania i odruchowo wzięła siódmy już sweter, który robiła na drutach dla samej siebie, coraz częściej się dziwiąc po co, gdy ma ich tyle.

Ale teraz się nie dziwiła, tylko uśmiechała. Bo przyleciały wspomnienia z najszczęśliwszej chwili jej życia. Wtedy, gdy się Igorek urodził. Bała się jak cholera. Więc chociaż bóle ją złapały i trzymały całą noc, nie dawała się mężowi wywieźć do szpitala. Było jeszcze za wcześnie o dwa tygodnie, a jak to młodzi ludzie myślała, że jak nie jest w szpitalu, to nie urodzi. Szlochała w poduszkę z bólu i szlochała, aż mąż powiedział: Zlituj się, wzywam karetkę. A ona, nie, nie, nie, już mi przeszło, krzyczała. Nawet na taksówkę się nie zgodziła. Pojechali autobusem numer sześć. Podeszli do rejestracji w izbie przyjęć, a kobieta mówi:

− Na porodówce odwiedzin nie ma.

A  ona na to:

−Ja przyszłam urodzić.

Wyszła rejestratorka zza okienka, popatrzyła. Rzeczywiście. Wpuściła. No i rodzenie rozpętało się na dobre skutkując malusieńkim, szpetnym bobaskiem. Rozczuliła się, gubiąc oczko i nawlekając je zaraz tkliwie. Jakie to było paskudniaste.  Prawie łysy, zlepione trzy kłaczki na czole miał. No, nie był zbyt urodziwy, uśmiechnęła się. I miłość do brzydula się w niej rozrosła natychmiastowo. A teraz wspomina tamte chwile jako najszczęśliwsze w życiu.

Potem już w pokoju szpitalnym, leżała obok drugiej takiej, która też urodziła tego samego dnia. Tylko, że tamtej synek miał śliczne czarne włoski i długie rzęsy. Taka rodzina południowa z wyglądu. Ach, jakie ma pani piękne dziecko, zawołała tamta, patrząc na jej wyblakłego rudaska. Nie, to pani ma piękne, ona odpowiadała i tak sobie pokrzykiwały, zaprzyjaźniając się entuzjastycznie. Teraz, przykładając do siebie bursztynowy sweterek, a w zasadzie jego przód, mówi głośno do odbicia w lustrze:

− Powinnyśmy  wtedy ich sobie zamienić.

Ale nie zamieniły i musiały pokochać własne. Potem się długo przyjaźniły. Chłopcy chodzili do tej samej szkoły. Tylko że teraz dorośli, rozjechani po świecie. I wygląda na to, pomyślała zrozpaczona, że nie przyjedzie i ja jak to jajko na pustym stole będę się rozbijać sama.

22.03.2020r.

3. TROCHĘ TAK ZA MAMĘ

Padało. Niedużo wprawdzie, ale rośliny na balkonie podniosły się i lśniły teraz promienną wilgocią w zachodzącym słońcu. Dobrze, że padało, bo Marianna zupełnie ostatnio zaniedbała i kwiatki-bratki, i drogocenną pietruszkę, miętę i bluszczyk kurdybanek, który chyba tym zaniedbaniem najmniej się przejmował. Zaniedbała, bo znów się zakochała. Zakochała? No nie przesadzajmy. Wcale nie była pewna, czy to zakochanie, ale przecież uwielbiała to drżenie serca i rozkoszny ucisk w podbrzuszu, zwany potocznie motylami. Zrywała teraz szczypiorek czosnkowy i cebulowy do jajecznicy na kolację, rozmyślając o popołudniu pełnym pocałunków. Małą Majusię udało się upchnąć do babci, która prawnusię uwielbia, zaś Staszek i tak całymi dniami przesiaduje u Zuzi, twierdząc, że tylko z nią naprawdę przygotuje się do matury.

A Marianna się całowała. Siedzieli na kanapie oglądali koncert Stinga powtarzany nie wiadomo który już raz na Canale plus. Nagle zaczął głaskać delikatnie jej włosy, to było takie słodkie, przymknęła oczy, a on ją obserwował, patrzył na nią. Zresztą zawsze patrzył. Kiedyś powiedziała, ciągle na mnie patrzysz. A on, nie banalnym, tak często słyszanym, bo mi się podobasz, tylko opowiada, jak gdzieś kiedyś przeczytał artykuł jakiegoś psychologa, który na opowieść zawiedzionego męża, że żona taka okropna i nie wiadomo, czego chce, spytał, a czy ty na nią patrzysz? Bo jak nie patrzysz, to nie zrozumiesz. Więc on patrzy. I to głaskanie, i patrzenie daje tyle rozkoszy. I bezpieczeństwa jednocześnie. Bo nie całował też od razu, po prostu głaskał i oswajał, tak lekko, bez nachalności. Na portalu randkowym napisał, chciałbym poznać panią, z którą mógłbym się zaprzyjaźnić.  Nie żeby miała wieki biust i lubiła tańczyć, ale właśnie tak. Zaczęli pisać do siebie, ustalając bardzo podobne gusta filmowe, muzyczne oraz to, że stoją po tej samej stronie rowu wykopanego przez polityków. Potem telefony się zaczęły i upodobanie w brzmieniu głosu, a także w podobnym poczuciu humoru. No i siedzieli na kanapie, słuchając o Angliku w Nowym Yorku, a on zaczynając od szyi lekkimi muśnięciami wędrował pocałunkami do ust.

Pokroiła drobniutko szczypiorki i wrzuciła do skłębionego na patelni jajka. A teraz na talerz, bułeczka na brzegu talerza, wieloziarnista i znów do Stinga, bo go nagrała przecież, żeby  odtwarzać, kiedy już Jerzy wyjdzie. Jadła, słuchała i myślała o pocałunkach. A raczej wyczuwała je na twarzy, ustach, włosach, ramionach. Nie było nic więcej. Dobrze, powoli bardziej wszystko smakuje.

Nie tak jak z Robertem, szybkie zachłyśnięcie, seks natychmiastowy i ekstatyczny, a po godzinie się śpieszy, bo żona dzwoni, żeby Rafałka odebrać z korepetycji. Nawet rozpamiętywać seksu się nie dało po takim zakończeniu. Wprawdzie wpadał jeszcze kilka razy, ale ten pospiech do żony i Rafałków był nie do zniesienia. Zablokowała go w końcu, bo co, maszynką do seksu jest tylko? Albo Zdzisław, ten to kwiaty nawet przyniósł, wpatrywał się i niby słuchał, co mówi, ale jak spytała o radę, to okazywało się, że to słuchanie pozorne było. Andrzej wydawał się facetem na dłużej. Uwielbiał ją, kochał się pięknie, słodzizny przez telefon wysyłał, rady dawał, jak trzeba, ale nagle przestawał się odzywać, a po tygodniu mówił, kłopoty miałem, nie będę ci o tym opowiadał. A jak się powtórzyło kilka razy, zrezygnowała. Szkoda nerwów na takie nie wiadomo co.

A teraz jest Paweł. Przystojny, mądry, czuły. O byłej żonie ze smutkiem, ale szacunkiem. To też daje poczucie bezpieczeństwa. Który on z kolei? Nie da rady teraz policzyć. Dużo miała takich historii, ciągle szuka. Już nie płacze, cieszy się chwilą. Chce się nażyć. Nacierpiała się w życiu przez durnych, nieodpowiedzialnych facetów. Więc jest coraz bardziej ostrożna i nie ma złudzeń. Chce po prostu żyć i cieszyć się chwilą. Jak jest pięknie, to radość. Jak coś nie wychodzi, rezygnuje. Nie chce więcej cierpieć.

Pomyślała sobie, jedząc tę jajecznicę, że to trochę tak za mamę. Trochę w jej imieniu. Mama Marianny była piękną, zmysłową kobietą, pełną różnych talentów. A całą swoją energię wkładała w pracę. To prawda, że niejeden konkurs wygrała, była świetną architektką, ale w życiu codziennym sfrustrowana i co tu dużo mówić, przykra dla otoczenia, czyli Marianny i wpatrzonego w nią bezkrytycznie taty. Tato był wspaniałym ojcem, ale mężem tak uległym, że nie potrafił w żonie wywołać najmniejszej iskry. Marianna miała osiemnaście lat, gdy wydało się, że mama ma kochanka. To był cios dla córki, nie powinna jej tego mówić! Ale teraz ją rozumie. Kochanek był przelotny i jeszcze większa gorycz zagościła w sercu rozczarowanej kobiety. Kiedy umierała, pożerana przez raka, powiedziała córce, Marianno, nie marnuj życia, szkoda go. I teraz, wycierając resztką bułki talerz po jajecznicy, myśli, korzystam z każdej chwili, mamo. I dziękuję za każdą piękną, która mi się przytrafia.

8.06.2019r.

4. TRZYMAĆ RURĘ

Nie myślcie sobie, że taniec na rurze to takie hop siup. Trzeba mieć naprawdę wyrobione mięśnie rąk, brzucha i ud. Kaśka zobaczyła, co to jest, gdy ganiała po You Tube, szukając śmiesznych filmików. Sprężystość ciała, figury, które robiła mistrzyni Polski, jej imienniczka. To było to! Zapragnęła swoje udręczone strachem i fizyczną ciężką pracą ciało udoskonalić tak, żeby jej mięśnie aż furkotały sprężystością, żeby w tych cudownych wygięciach i oplotach poczuć się piękną kobietą.

Bo przez pół roku prawie nie wychodziła z domu albo przemykała się do przyjaciółki, która ją uratowała. Na początku nie była żadną przyjaciółką, tylko znajomą jej koleżanki, do której uciekła od Józka.

Ale ci dobrze, mówiła matka, z tym Józkiem. Wszystko masz. I dom, i gospodarstwo, łóżka wygodne, telewizor plazmowy, samochody dwa. Nie bije cię! Że czasem pokrzyczy, to kto nie krzyczy. Ja to się mam z twoim ojcem. Patrz, to po wczoraj siniaki. Ale on mnie więzi, mamo! Nie mogę nigdzie wychodzić, z nikim się przyjaźnić. Pilnuje mnie na każdym kroku. Gdybym to ja tak miała, to bym dziękczynne modły zanosiła do Pana Boga naszego, odpowiadała matka. Siedź cicho i nie narzekaj.

Ale wyrwała się. Nikogo tego dnia nie było na podwórku, nikt z pracowników nie śledził, a on, najwyraźniej poszedł chlać. I mogła uciec. Dlaczego nie wcześniej? Bo najpierw kochała. Była taka młodziutka, jeszcze w  szkole, maturę robiła już mieszkając u niego. Na studia nie pozwolił zdawać. Ale to z miłości przecież. Gdzie będziesz wyjeżdżać, Kruszynko, przecież ci wszystko zapewniam. Masz mnie, moją miłość, dach nad głową. Co ci jeszcze do szczęścia trzeba, mówił i całował. I myślała, że to prawda. No bo jakże, ma wszystko od razu, o czym marzą dziewczyny. Tylko po jakichś czterech latach może, kiedy na prośbę, pojedźmy do kina do Mrągowa, dobrze?, kupił jej odtwarzacz płyt DVD, zrozumiała, że jednak jest coś nie tak. I zaczęła się coraz bardziej przyglądać swojemu związkowi. Uświadomiła sobie, że nie ma żadnej koleżanki, a z robotnikami, których zatrudniał, nie może nawet dłużej porozmawiać, a pożartować to zupełnie, bo zaraz wyzywa od zwykłych kurew i zamyka na klucz. To prawda, nauczyła się zarządzać gospodarstwem, zajmować się administracją, nawet jeździć na traktorze z pługiem i wiązać snopki, ale mimo nieba nad głową i śpiewu słowika w maju w krzewach obok domu, jest odizolowana od świata. I bezgranicznie samotna. Z nim też coraz bardziej. O gospodarstwie tylko i o tym, czy ładną jej bieliznę kupił. Bo tylko on ją zaopatrywał we wszystko. Przecież nie mogła sama wyjechać do miasteczka, żeby do tego kina czy sklepu.

Teraz, po dziesięciu latach, nagle nikogo nie było w całym gospodarstwie. Samochód stał w garażu, oj zarobiła na niego ciężką pracą; na osobistym koncie, które założyła sporo lat temu przez Internet, też okrągła gotówka. W końcu ona zajmowała się tu księgowością, on nie miał do tego głowy. Torba z najpotrzebniejszymi rzeczami spakowana od trzech lat. On gdzieś na chlańsko  wyjechał, zresztą nie tylko, bo przecież zdradzał ją od dawna. Trudno było nie wyczuć. I teraz z tą torbą szła do samochodu jak w transie. A potem jechała, daleko, przed siebie. Z dawną koleżanką ze szkoły się umówiła, że przenocuje u niej. Nie wiedziała, co będzie potem. Ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze uciec.

Ta koleżanka znalazła inną, której potrzeba było kogoś do pomocy przy dzieciach po ciężkim rozwodzie, więc wpasowała się idealnie. Niedługo potem udało się jej kupić własne mieszkanie. I chociaż odnalazł ja po roku, to zdecydowana interwencja policji mocno go przestraszyła. Za stalking groziło mu więzienie, a i to, że znała inne jego machlojki, których się dopuszczał, wystraszyły Józefa skutecznie.

Kasia poczuła się bezpieczna, coraz odważniej wychodzi z domu. Pozwala sobie na kawę czy lody w lokalu w śródmieściu. No i zaczęła chodzić na taniec na rurze. To jest dla niej. Piękno coraz bardziej wytrenowanego ciała, silne ręce i nogi. Najważniejsze to trzymać mocno rurę. To fascynujące móc prostopadle do niej wyprężyć się z taką siłą i mocą. Panować nad sobą i nad spojrzeniami tych, którzy pragną, ale muszą zdobywać powoli i dyskretnie. Bo nie pozwoli się już więcej zniewolić.

25.08.2019r.

5. A JEŻ I TAK

Cha, cha, cha, mówię wam, co ja miałam za noc!

Najpierw, proszę ja was, to mnie jakiś łomot obudził, jakiś wrzask, skomlenie, pisk. Budzę się przerażona, Wituś, wołam, jakieś jatki na podwórzu naszym się dzieją. Ktoś kogoś ze skóry obdziera, biegnij ty prędko i sprawdź, bo my możemy być następni. A daj ty mi spokój, Wituś na to, śniło ci się. Ale po chwili hałas się wzmógł i mąż wziąwszy laskę naszej babuni ruszył do drzwi. Schowałam głowę pod kołdrę i czekam. Długo, długo go nie było, chyba z piętnaście minut. Aż przyszedł. Jeż, mówi. Jeż się dorwał do karmy naszego Barego. A wiesz, jaki cholernik z tego psa. Podrzucał go, turlał, pokłuł się do krwi, ale nie odpuszczał złodziejowi. W końcu wykulgałem bidula pokrwawionego, już nie wiem czyją krwią. Nie wiadomo czy przeżyje. Uf, pomyślałam, jeż. Nie będzie się tu więcej pętał po nocy. No i zasnęłam.

W końcu wypływam z mojego snu, w którym opowiadałam biesiadnikom ciekawe historie z mojego życia i tak wypływając słyszę tykanie zegara. Oho, myślę wstawać trzeba, zaraz zacznie bić. I rzeczywiście po niedługiej chwili, gdy wspominałam takiego przystojnego pana ze snu, co mnie smyrał lekko nogą pod stołem, a było to przejmująco przemiłe, usłyszałam, jak bije. Liczę lekko roztargniona i , przyznam się wam, rozmarzona, no i wychodzi mi jak nic pięć. Czas wstawać, wołam do siebie, śniadanie robić. Wstaję cichutko, żeby męża nie obudzić, niech sobie bidulek pośpi, szlafrok wkładam, nad ubraniem potem się zastanowię. Do łazienki myć się i wiecie co jeszcze robić. Jak już zrobiłam, wiecie co, zęby sobie szoruję dziarsko i spoglądam na taki stary budzik, co go tu na emeryturę jego postawiłam. Ależ staruszek się późni, dwadzieścia po czwartej, biorę ustawiam. Jak trzeba o godzinę do przodu i zabieram się za robienie kanapek dla męża i syna, którzy zaraz z tego naszego Olsztynka do Olsztyna wyruszają do pracy. Kanapki na teraz, kanapki na potem, dobrze, wszystko gotowe, można ich chyba budzić, zerkam na kuchenny zegar. A tu, proszę państwa, na zegarze za piętnaście piąta. No co? I ten się spóźnia? Przecież niedawno kupiony. Cofam zadziwiona. Zmartwiona, że kolejny wydatek i czy dostanę jeszcze taki sam? Włączam radio, mąż lubi, jak mu coś gra. Co?! Piąta?! Od godziny piąta! Źle policzyłam, jak wypływam z tego snu. Toż mam jeszcze prawie  godzinę do ich budzenia. No to kawki się napiję. Podeszłam do okna z kaweczką, patrzę. Za oknem to co zawsze o tej porze. Z całodobowego sklepu wychylają się mocno podchmieleni panowie alkoholicy. O, jest nawet pani. Elegancka, w spodniumie. Powolutku, starając się zachować równowagę sunie do chodniku. Niespecjalnie jej się to udaje. Łapie się za gałązki drzewek i krzewów. Bac, wywaliła się, ale nie daje za wygraną, elegantka. Udaje jej się wstać, poprawia żakiecik, o, rusza. Co ona robi?! Udaje się za następny krzaczek i zdejmuje spodnie, a zaraz i majtki. Długo to trwa, ale w końcu goła pupa na wierzchu. Z jednej strony krzaczka ukryta, z trzech pozostałych wystawiona całkowicie na widok jak najbardziej publiczny. Siusia. Wysiusiana zabiera się za wstawanie. Coś jej nie idzie, z okolicznych domów rozlegają się pojedyncze śmiechy. Pani wstaje, przewraca się. Bidula. Rechot coraz rozleglejszy. Goła dupa, za przeproszeniem was, na wierzchu. W końcu nieco umorusana i niedozapinana rusza w drogę. Szkoda, ze mnie bliżej nie było, pomogłabym. Z drugiej strony taki wstyd z tym piciem, myśli, że jak się ubierze w spodniumy, koraliki włoży i kolczyki, nie będzie widać, że pijana.

A tu nowy widoczek, podchmielony facecik z siwą kitą do śmietnika podchodzi. Zagląda, puszek szuka. Znalazł, rzuca, rozdeptuje, hałas robi. Nagle wyciąga ze śmieci koszulę elegancką, ogląda, przykłada do siebie. Pasuje. Starą zdejmuje, wyrzuca, tą nakłada. O, ta leży idealnie. Nawet ja z tej odległości widzę. Dobrze mu. Puszki do plecaka. Idzie dalej, ale jakiś bardziej wyprostowany, głowa wyżej podniesiona, nie ma to jak porządne ubranie.

A tu nagle patrzę na zegarek, a na nim jak nic szósta, za piętnaście ich zawsze budzę, żeby zdążyli do tych swoich prac w Olsztynie. Matko Boska, kanapek nie zdążą zjeść, co ze mnie za matka i żona.

Zdążyli, a tydzień później jeż wyleczył rany i znów dobrał się do jedzenia Barego, Wykulgany przez Witka, poszedł znów poddać się terapii, żeby z nową energią wrócić w kolejnym tygodniu.

14.06.2018

6. OJCIEC

Najbardziej w tym wspomnieniu ujmuje mnie sytuacja, gdy do pana Zbigniewa przychodzi młody chłopak i mówi, że tata odszedł do innej rodziny i w ogóle się już nie odzywa. A chłopak przyszedł, bo z ojcem właśnie odwiedzał pana Zbigniewa. Przyjaźnili się. Panowie szykowali się na ryby, a mały, potem coraz większy Andrzejek im asystował. Od czasu do czasu zwracali się i do niego, tłumacząc mu coś z wędkarskiej dziedziny. To był ten męski czas, kiedy człowiek czuje, że wszystko ma logikę i sens. I nagle to wszystko się zawala. Znika baza tworząca tożsamość człowieka. Nie ma ojca, zapłakana mama zupełnie nie radzi sobie z codziennością, a chłopak zatraca poczucie, kim jest, jaki ma być. I wtedy właśnie wiedziony jakąś intuicją, wysnuwającą się ze wspomnienia o wyprawach wędkarskich, przychodzi do tego kolegi ojca, powiedzieć mu, że nie ma już taty, bo związał się z inną kobietą. A kiedy pozwolił Andrzejowi przyjechać, to synowie tamtej kobiety mu wpierdolili. No nie, Alicja nie powiedziała tego słowa. Bo Alicję pytam o najważniejszego mężczyznę, a ona wtedy o tej historii z ojcem. Pan Zbigniew jest jej ojcem. Ona powiedziała pobili. Ale jak to są chłopaki wczesnonastoletnie, to co powiedzą, jak to zrobią? No dobrze. I ten chłopak wiedziony jakimś samozachowawczym instynktem idzie do pana Zbyszka, żeby mu powiedzieć o tym braku ojca, a on wtedy, a czy masz dziadka? Nie mam, mówi chłopak. No to ja mogę nim być, na to pan Zbigniew, który wiekowo pasował jak najbardziej. To dopiero podarunek, widzicie. I potem tą dziadkową opieką otoczył.

I Alicja opowiada mi o tym, a ja się wzruszam już któryś raz. Potem on oczywiście pomaga temu chłopakowi, daje mu rower, jeździ z nim na wycieczki i jest tym dziadkiem aż do śmierci. A jeśli chodzi o rowery i jeszcze maszyny do szycia to właśnie to jest pasja pana Zbigniewa. Zbierał, reperował, dbał. Różne modele, stare graty konserwował. Na rowerach dwadzieścia kilometrów jeździł ze swoim dziećmi do jeziora, żeby nauczyć Alę i jej brata, a potem przyszywanego wnuka, pływać. I nie było żadnego chlapania i pływania pieskiem.  Od razu kryta żabka. Porządnie. I teraz ta moja Alicja mówi, że bardzo dobrze jej w życiu z tą klasyczną żabką. Ale on taki surowy nie zawsze był. Wtedy, gdy potrzebowała wsparcia, to na pierwszym miejscu tato. Bo jak taka mała wiejska dziewczynka idzie w szóstym roku życia do przedszkola, a tam zamiast biegań po lasach i łąkach, wpadania do domu tylko na posiłki, nagła musztra i porządek, i ustawianie się w pary według ważności rodziców. W pierwszej parze córka dyrektora mleczarni, w ostatniej wiejskiego krawca. A gdy idzie do szkoły, to nawet ołówek nie za bardzo umie trzymać. I świadectwo z czwórkami w pierwszej klasie. Groźna mama niezadowolona bardzo, że jej córka piątek nie przyniosła i wtedy tato ratuje przed rozpaczą, bo czwórki, mówi, to też dobre oceny. Całe życie pamięta to Alicja, że tak ją wspierał. W każdej sytuacji. I na studiach, i jak rodziła dzieci, i jak się rozwodziła. Bo w ogóle, mówi mi zadumana, był dobrym człowiekiem, lubił ludzi, lubił im pomagać. Przesiadywali u niego klienci, choć miarę na garnitur czy suknię już wziął i opowiadali o swym życiu, bo i wysłuchać, i doradzić potrafił. A na pogrzebie całe miasteczko było, a najpiękniejsze pożegnanie wygłosił dorosły już bardzo przyszywany wnuk Andrzej.

21.11.2018r.

7. ZABIŁAM DAVIDA BOWIE’ GO

Zabiłam Davida Bowie’ go, wiesz. Wieszałam z Dominikiem plakat w księgarni, w której pracuję, reklamujący jego nową płytę. Przyglądam mu się i mówię, co on taki stary, chyba już umrze. Plakat spadł, aż się przestraszyłam.  Na drugi dzień, patrzę wszędzie foty Bowie’ go. Niemożliwe, myślę, aż taka popularność tej płyty? A on umarł. Cholera myślę, znów się zaczyna.

To wszystko przez to, że miłość ze mnie zaczęła wyparowywać. On już nie jest taki ważny, trochę się wycofuję. Pomyślałam, niech też pozabiega. Wzięłam głębszy oddech i znów zaczęłam grać. Nie to że zaraz w filharmonii, ale tak trochę dla siebie, może dołączę się do tego zespołu Maryśki.  Nawet takie skrzypce jak moje mogą się przydać. Rozproszyłam swoją energię i znów zaczęły się przeczucia.

O, dzwoni mama, zawsze, jak rozmawiamy, telefonuje. Oczywiście że ona. Mamo, oddzwonię później, dobrze? Czasem kilka dni się nie odzywa, ale jak przychodzę do ciebie, już ją mam. Ona też potrafi tak przewidywać..

I znów w natężeniu to wszystko się dzieje. Pamiętasz Kaśkę, no tę, która ze mną mieszkała? Patrzę na nią kiedyś i mówię, jesteś w ciąży. Ona co ty, niemożliwe, ale po dwóch dniach kupiła test. No i co się okazało.? Miałam rację. Trochę płacze, trochę się cieszy. Po tygodniu przychodzi, nie jestem, mam okres. A ja, jesteś, jesteś.

Ona, przestań niemożliwe i znów płacze.  Ale po tygodniu nie wytrzymuje i ponawia test. Oczywiście, że jest, byłam pewna.

Albo ta stara wariatka, która wydzwania co kilka dni na policję, że robimy balangi. Bidula ma omamy słuchowe, a my w związku z tym naloty. Na razie nam się upieka, bo zawsze chwilę wcześniej zdążę dzięki tym moim przeczuciom wyłączyć radio i komputer, żeby nie było śladu jakiegokolwiek dźwięku.

Zawsze wiem, kogo dzisiaj zobaczę, kto zadzwoni.

Wczoraj do faceta z ksero mówię, ciężko musi być panu w tej ciasnej norze, gdy pan skończył geografię i tak się marzyły podróże? Mało się nie wywalił. Widzieliśmy się pierwszy raz, a ja mu takim tekstem lecę. Skąd pani wie? Trząsł się cały, myślał, że inwigilowany, czy co. A ja nic, ze stoickim spokojem, niech się pan nie denerwuje, ja po prostu jestem czarownicą.

Ale z tym Bowie‘ m to było. Patrzą na mnie podejrzliwie. Morderczyni Bowie’ go mam teraz ksywkę w pracy.

30.01.2016r.

8. KLUCZE, KINA I DZIECIACZKI

To nie było przedpołudnie, na jakie czekały. Zazwyczaj spotykają się pełne energii i mówią o swoich zachwytach, złościach, polityce, lekturach, doświadczeniach i snach. Wychodzą potem naładowane emocjami, pełne natchnień i nastrojów do działania. To spotkanie mimo pięknie zastawianego stołu przez każdą z nich było jakieś smutne. Może pogoda we wczesnozimowej chlapie, może że skład nietypowy, bo jedna nie mogła przyjść, a jej miejsce zajęła stara matka. I zaczęły się rozmowy. Takie trochę przerażone. Właśnie w tej starej matce wspomnienie się odezwało nagle.

– W kinie byłam, czasem trzeba iść do kina po takiej ciężkiej pracy, jaką ja miałam i nagle burza się rozpętała, a w domu moje małe dzieci w łóżeczkach. Może pioruny je obudzą? I wybiegłam w połowie seansu, przerażona tym, co się dzieje w domu. Och, miałam rację, obudziły się. Zobaczyłam moją malutką, czteroletnią Marteczkę tulącą w ramionach rocznego Andrzejka. Taka mądra była zawsze i opiekuńcza.

– Tak i do tej pory tulę tego mojego brata, chroniąc go przed burzami– westchnęła pani Marta – chociaż właśnie sześćdziesiąt lat skończył. Zawsze, gdy coś złego mu się dzieje, jakaś choroba, kłopoty w pracy, czy rozwód jak ostatnio, ściągam go do siebie i przytulam. Przyjeżdża z drugiego końca Polski, żeby znaleźć u mnie zrozumienie. A z tymi kinami i dziećmi przypomniało mi się, jak kiedyś nasi sąsiedzi poszli do kina, zostawiając w domu swoje małe córeczki. Dziewczynki były już w łóżeczkach i miały oczywiście zasnąć, i rzeczywiście zasnęły. Tylko wcześniej jedna z nich przekręciła klucz w zamku. Rodzice zamknęli drzwi na zamek górny, a w dolnym tkwił klucz od strony mieszkania. Mała widocznie się bawiła albo coś sprawdzała i przekręciła go, a potem poszła grzecznie spać. Tak grzecznie, że nie obudziła się nawet wtedy, gdy rodzice walili w drzwi i dzwonili do domu z naszego telefonu (nie było komórek jeszcze). W końcu jakoś ich ułożyliśmy, sami się ścieśniając i przenocowaliśmy nieszczęśników.

– Och te klucze!– krzyknęła trzecia z kobiet– nigdy nie zapomnę tych żeberek, które smażyłam tamtego dnia. Już się zarumieniły i miałam za chwilę wyłączyć gaz pod patelnią, gdy drzwi otworzyła teściowa, która mieszkała naprzeciwko, wołając, żebym szybko przyszła pomóc jej zawiesić firankę, to minuta, wołała, zostaw wszystko i chodź szybko. Więc wybiegłam nawet nie domykając drzwi, bo przecież minuta. Tylko, że drzwi zamknęła trzyipółletnia Ola na klucz, który też, co za idiotyzm, tkwił w zamku od strony mieszkania. Dwie minuty zajęła mi ta firanka i pędziłam do siebie, bo żeberka na patelni, a w domu bez opieki Ola i maleńka, roczna Ela łóżeczku. Boże, podbiegam do drzwi, a one zamknięte. Olu, wołam i walę z całych sił, otwórz, a ona zanosząc się płaczem, nie umiem, mamusiu, nie umiem! Zgroza, co robić, żeberka się palą, dziewczynki płaczą, ja walę w te nieszczęsne drzwi, teściowa histeryzuje wrzeszcząc na mnie. I wiecie, co zrobiłam? Z tym moim lękiem wysokości, przeszłam z balonu na balkon od teściów do siebie pokonując przerażające dla mnie pół metra odległości między jednym a drugim, z jednej strony z taboretu, z drugiej wpadając w otchłań swojego balkonu bez żadnych podstawek. I moje dziecko, nacisnęło jednak klamkę, choć klucz umiało tylko w jedną stronę. A  ten zapach spalonych żeberek na zawsze pozostał w mojej pamięci.

– No to jeszcze moja opowieść została na koniec. Wybiegam z domu pędem– opowiada czwarta uczestniczka spotkania – bo w łóżeczku kilkumiesięczny Szymonek. Przecież kilkanaście, no może dwadzieścia minut zajmie mi podbiegnięcie do pobliskiego przedszkola po Miłoszka. Maleńki śpi, nie będę go budzić, ubierać, ciągać ze sobą. To kilkanaście, może dwadzieścia minut, na pewno jeszcze się nie obudzi. Miłoszek oczywiście biegnie ze mną, nie marudzi, kochany chłopczyk, wie, że nie możemy przystawać, bo malec sam w domu. Dobiegamy zdyszani, niestety, mały krzyczy, słyszymy jego płacz przez drzwi, pędem klucz z kieszeni, nie ma klucza, Boże gdzie on się podział, biegnę po schodach, jak wariatka, szukam na podwórku, nie słyszę małego, bo daleko, ale w sercu zawodzi. Co ja zrobiłam, potwór nie matka. Miłoszek biega dookoła, szuka klucza, znów biegnę do domu, gdzieś musi być. Już teraz i ja płaczę, szukam, obmacuję kurtkę. O Boże, jest, zrobiła się dziura w kieszeni i wpadł do środka. Wyciągam otwieram drzwi, biegnę do łóżeczka, mały zsikany i przestraszony uspokaja się w moich ramionach. Uf, jeszcze teraz czuję w sobie to przerażenie, czasem wraca ni stąd ni zowąd, żeby pokazać, jak łatwo popełnić błąd i jakie miałam szczęście.

O matki wyrodne, opowiedzcie teraz wy swoje historie z kluczami, kinami i dzieciaczkami.

12.12.2017r.

 

9. Z MĘŻCZYZNAMI

O tutaj, na szyi, trzeba wcisnąć dwa palce i wtedy nogą kopnąć w ten sposób. Nie wolno słabo, bo nic nie da. Dopiero mężczyzna pokazał mi, jak to robić. Bo dziewczyny to bardziej głaszczą niż biją. Brakowało mi na tych treningach męskiej siły. To było takie dziudziudziu. Słodziutkie i słabe. Za słabe dla mnie.

A przecież, gdy Julka powiedziała, żebym z nią chodziła na samoobronę kobiet, to wzdragałam się, że mi nic takiego nie trzeba. Że tam jest agresja, a ja taka słaba. Wszystkiego się bałam, ciągle płakałam, wszystko mnie stresowało. Gdy budziłam się w nocy i myślałam, jak moja szefowa na mnie patrzy, jak komentuje, co robię, jak mnie degraduje,  to się rozklejałam i nie spałam do rana, rozpamiętując każdą chwilę i użalając się bezgranicznie nad sobą.

Moja pięcioletnia Zuzia robiła ze mną, co chciała. Wystarczył jeden krzyk w sklepie, żebym kupowała jej wszystko, czego żądała. Ta mała chodziła spać, około północy, a wychodzenie do przedszkola zamieniało się w codzienny horror. Byłam coraz bardziej przerażona i bezradna. Gdy płakałam z rozpaczy, jeszcze głośniej wrzeszczała i potrafiła mnie uderzyć. Jurek uciekał do pracy, zostawiał mnie z tym wszystkim.

I wtedy ta Julka z samoobroną. Początkowo, nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale z treningu na trening, czułam coraz bardziej swoją siłę. Nagle Zuźka zaczęła być grzeczna. Jak to się stało?  Zaczęłam mówić innymi słowami, nie prosić, a kazać. Mała zaczęła się uśmiechać, chodzić normalnie spać, jeść, co jej dawałam i czulić się do mnie. Jurek już nie ucieka, tylko coraz częściej mnie obejmuje, całuje, przynosi czekoladki, które uwielbiam.

Szefowa mnie wczoraj pochwaliła. A przecież wcale nie pracuję inaczej. Ale jak zaczęłam chodzić na treningi z mężczyznami, bo ten lajcik, to dziudziudziu dziewczyn nie dawał mi już satysfakcji, zaczęłam inaczej mówić i się poruszać. A teraz idę na kurs prawa jazdy. Tym razem na pewno zdam. Jestem pewna.

09.02.2012r.