Tadeusz Prusiński 

Nie będę ukrywał: nie jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych, jak Oskar Matzerath z „Blaszanego bębenka” Güntera Grassa (1927–2015), więc i pielęgniarz nie może obserwować mnie przez judasza. Czuję za to wzrok Oskara, ani na chwilę nie spuszcza ze mnie oka, bo przymierzam się opowiedzieć o życiu kaszubskich kuzynów jego literackiego ojca, który, tak się składa, spłodził Oskara w 1959 roku, a czterdzieści lat później dostał literacką Nagrodę Nobla.

Zaczynam od czasów najnowszych, gdyż ich życia pewnie by nikt nie opisał, gdyby nie byli krewnymi sławnego w świecie pisarza, który w dodatku zdobył wreszcie Nagrodę Nobla. Wam wszystkim, którzy musicie wieść powikłane życie, bo w tej powikłanej Polsce to już tak jest, i wam, którzy nie wiecie nic, albo mało, o kaszubskich korzeniach Güntera Grassa – dla kuzynów z Klukowa, Brzeźna i Bysewa zwyczajnego Gintra z Rajchu, który napisał parę jakichś książek i dostał Nobla – przedstawiam cioteczne rodzeństwo Güntera ze strony matki.

 

aż za głowę się złapała z tej radości, że Ginter dostał tego Nobla

Ostatniego wrześniowego popołudnia roku dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego cioteczna siostra Grassa Irmgarda Hutyra robiła obiad, a od czasu, gdy kilka lat temu pochowała męża mieszka we własnym domu w Klukowie na przedmieściu Gdańska tylko z synem i jego rodziną, razem cztery osoby, ona piąta, więc musiała się uwijać, a potem robiła pranie i dziennika nie słuchała. Kiedy córka Halina zadzwoniła i spytała: „Mama, nic nowego nie słyszałaś”, to myślała, że córce chodzi o odszkodowanie za śmierć ojca Irmgardy – obrońcy Poczty Polskiej w dziewięćset trzydziestym dziewiątym. I dopiero potem dziennik w telewizorze obejrzała, jak córka przykazała, i aż za głowę się złapała z tej radości, że Ginter dostał tego Nobla. Zaraz próbowała się dodzwonić do niego, Halina też, ale był nieuchwytny. Dały spokój, gdyż pomyślały, że raczej nie będą się starały nawiązać z nim kontaktu, bo Halina uważa, że on nie ma aż tyle czasu, żeby go poświęcać im, a poza tym one utrzymują kontakt z jego siostrą, Waltraudą, i raczej się nie narzucają…

*   *   *

Jesienią roku dziewięćset dziewięćdziesiątego, gdy w Gdańsku Wielki Elektryk szykował się do zajęcia fotela prezydenta Trzeciej Rzeczypospolitej, Irmgarda gościła u kuzynów w Erefenie. Pośród gości oblegających biesiadny stół w Lüdenscheid, mieście o trzy godziny jazdy samochodem z Hamburga w stronę południowo-wschodniego krańca niemiecko-holenderskiej granicy, pośród rozmów i śmiechów, żartów i śpiewów, opowiadała o swoim życiu rodzonej siostrze Gintra, Waltraudzie Grass, przełożonej położnych w tamtejszym szpitalu.  Waltrauda, młodsza od brata i od niej o trzy lata, obchodziła tego dnia sześćdziesiąty geburtstag, sprosiła rodzinę z bliska i z daleka, przyjaciół z Lüdenscheid i z całych Niemiec.

Przyjechał oczywiście i Günter, któremu bürgermeister Lüdenscheid chyba tylko przez nieświadomość swoją nie wręczył do tej pory orderu zasługi za to, że tak wysoko wykwalifikowana położna i w ogóle wybitna postać jak Waltrauda Grass nie zamknęła się kiedyś za klasztornym murem, by służyć wyłącznie Bogu. Dzięki bratu, który nie wiadomo jakimi argumentami w ostatniej chwili wyciągnął ją zza klasztornej furty, Waltrauda już czterdzieści lat służy miastu i ludziom – a właściwie kobietom. Taka Ciotka Waltrauda, co kuzynce Irmgardzie Hutyrze z Klukowa przy Rębiechowie pod Gdańskiem przypomina inną Ciotkę – Klarę, z Bysewa.

Ciotka Klara była najważniejsza w Bysewie, tym samym, które do literatury wprowadził Günter pisząc w „Blaszanym bębenku” między innymi tak: Było to w roku osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, babka siedziała w sercu Kaszub, w pobliżu Bysewa, jeszcze bliżej cegielni, siedziała mając przed sobą Rębiechowo, za sobą Firogę, zwrócona ku drodze na Brętowo, między Tczewem a Kartuzami, siedziała plecami do czarnego lasu wokół Złotej Karczmy i leszczynowym kijem nadpalonym u końca wsuwała ziemniaki w gorący popiół.

Ciotka mieszkała pod lasem, a znało ją nie tylko Bysewo. Można powiedzieć, że z jej pomocą rozrosła się okolica – i Firoga, i Rębiechowo, Brętowo, Klukowo, Matarnia, Czaple, Barniewice, a nawet Wrzeszcz. Odbierała porody, umiała wywołać poty, potrafiła odczynić różę, wypędzić wilka.

w szpitalu położniczym (Staatliche Frauenklinik) przy Schellmühler Weg (dziś Kliniczna) powitał świat, oczywiście z pomocą Ciotki Klary, Günter, syn Wilhelma Grassa i Heleny Knoff

Jesienią dziewięćset dwudziestego siódmego Ciotka Klara we Wrzeszczu (Langfuhr) przy Magdeburskiej (Magdeburgerstrasse, dziś Kościuszki), naprzeciw Fussballu, koło polskiego domu akademickiego, pomogła przyjść na ten świat Irmgardzie, pierwszemu dziecku Franciszka Krause i Grety z domu Kołodziejczyk. Wtedy też w szpitalu położniczym (Staatliche Frauenklinik) przy Schellmühler Weg (dziś Kliniczna) powitał świat, oczywiście z pomocą Ciotki Klary, Günter, syn Wilhelma Grassa i Heleny Knoff. „Irmgarda” to pamiątka po Ciotce Klarze, wtedy rozdającej to imię każdej dziewczynce, której pomogła się urodzić.

Ira – jak wołali na nią potem – ujrzała świat w mieszkaniu, którego jeden pokój miał balkon często zalany słońcem i do połowy opleciony pnącą fasolą – taki, jakie były przyklejone tylko do mieszkań polskiego osiedla. Rosła na piękną pannę, aż dorosła i wyszła za przystojnego górala spod Bielska, z Rycerki, ale wychowanego na Pomorzu, Jana Hutyrę. Janek nie byłby jej mężem, gdyby w dziewięćset trzydziestym dziewiątym nie przyjechał do braci, którzy rok wcześniej nad morzem kupili parcele z niemieckich majątków. Wiosną roku pamiętnego, u progu żniw wzięci do polskiego wojska, zostawili żony z gospodarkami na głowie, więc Jan pośpieszył bratowym na pomoc, i tak został.

Ciotka Klara wiele, wiele lat potem pomogła ujrzeć najpiękniejszy ze światów dzieciom Irmgardy i Jana. Wnukom już nie zdążyła, bo przyszedł nakaz rodzić w izbach porodowych albo szpitalach, ale doczekała, że ją opisali w książce i teraz Irmgardzie, która książkę „Suita kaszubska. Reportaże o ziemi i ludziach” ma w domu i czytała, widzi się, że Ciotka Klara z tej książki, to ta sama Tarnowska Klara, co przed pięcioma laty oczy zamkła. Jo, ona to była, ale staruszka.

Ojciec Irmgardy, Franciszek Krause, Kaszuba z Bysewa, który poszedł do miasta na posadę, uważał się za Polaka, był listonoszem Poczty Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku aż do śmierci w jej obronie. Przez Ciotkę Klarę miał nieprzyjemności od kolegów w pracy. Nie dość, że nazwisko Krause, to i córka – Irmgard, nie? To jak urodziło się Franciszkowi drugie, syn – dał mu Grzegorz. Potem była Magdalena i Kazimierz ostatni. Same polskie imiona. Irmgarda pamiętała o przykrościach ojca, więc jej dzieci też mają polskie: Andrzej, Irena i Halina – polskie, nie?

pozostały po nim zdjęcia, w tym jedno, na którym stało kilku pocztowców i on w białej koszuli, wszyscy z podniesionymi rękami, zrobione piętnaście minut przed egzekucją

Franciszek zginął na poczcie, rozstrzelany piątego października trzydziestego dziewiątego. W domu pozostały po nim zdjęcia, w tym jedno, na którym stało kilku pocztowców i on w białej koszuli, wszyscy z podniesionymi rękami, zrobione piętnaście minut przed egzekucją.

Po śmierci męża Greta Krause musiała sobie jakoś radzić. Pieniędzy nie było, bo Franciszek wszystkie oszczędzone guldeny łożył w gospodarstwo, kupione w Bysewie, żeby mieć co robić na emeryturze – a za mieszkanie przy Magdeburgerstrasse we Wrzeszczu sto guldenów miesięcznie trzeba było dać. We wrześniu trzydziestego dziewiątego esesmani i esamani zaczęli ją nachodzić i pytać, czy jakich wojskowych nie ukrywa. Gdy po czternastu dniach tego nękania powiedzieli jej Für zu und für kinder but schlien, no, to ona szybko manatki i co mogła – wyratowała i całą rodziną do rodziców do Rębiechowa pojechała, gdzie teraz jej syn (a brat Irmgardy) Grzegorz gospodarzy.

A tam też był kłopot. Cztery gęby więcej, ona niezaradna, pieniędzy nie ma, dzieci jeść wołają… no, to Greta często w płacz – „po co ja tu przyszłam”. A jak o nich jeszcze dowiedzieli się Henzel, Deiner, Riemer, właściciele ziemscy, co na koniach tylko rajzowali, to ojcu Grety przygrażali za córkę i zięcia, przez którego tylu Niemców koło poczty zginęło… I wszyscy – w jeszcze większym strachu.

Zdecydowała się Greta jechać do kuzynki do Oliwy, nie wiedząc, że na inną swoją zgubę. Chodził tam taki listonosz. Jak ją poznał, zaczął raić i namawiać a namawiać, żeby wyszła za dobrego człowieka, wdowca Neumana, porządnego chłopa. Namawiał, aż namówił (w „Blaszanym bębenku” Jadwiga Brońska, wdowa po obrońcy Poczty Polskiej Janie Brońskim, także wyszła za Niemca).

Wtedy u Neumana w polu pracowała szwagierka Irmgardy, Maria Kuś, która nad morze przyjechała z mężem „na parcelę”, a w wojnę została wyrzucona z parceli przez Henzela – części jego majątku przecież,  i mieszkała kątem gdzieś tam w Rębiechowie. O Neumanie nie może złego słowa powiedzieć, chociaż wie, że Greta Krause żałowała powtórnego zamążpójścia. Po wojnie Neuman miał biedę,a Greta popadła w jeszcze większą. UB ją ciągało i ciągało. Miała sąd. Tam pytali, dlaczego ona, żona obrońcy Poczty Polskiej, wyszła za Niemca. A ona mówiła, że chcieli ją wywieźć, to i się zgodziła iść za wdowca Niemca.

Ostatnie zdjęcie Franciszka Krausego było w domu Irmgardy i Jana Hutyrów drogocenną pamiątką, relikwią prawie, ale przepadło za sprawą jednego redaktora. Do Irmgardy trafił, pięknie mówił. O ojcu chciał podobno pisać. A może zbierał dowody jakieś przeciw obrońcy poczty – cholera wie, mówi Irmgarda – wtedy westerplatczycy mieli wyroki za obronę burżuazyjnej Polski. Więc redaktor wziął to zdjęcie i jeszcze inne, obiecał zwrócić – i kamień w wodę. Od tej pory Irmgarda pędzi redaktorów spod drzwi swojego domu w Klukowie na cztery wiatry.

W latach osiemdziesiątych, po „Solidarności”, gdy Grass miał zaproszenie i chciał przyjechać do Polski na sympozjum poświęcone jego twórczości i związkom z Gdańskiem, ale nie dostał wizy za publiczne potępianie zamachu stanu Jaruzelskiego, więc wtedy przyszedł do Hutyrów inny redaktor. Chciał koniecznie sprawdzić, czy to, co Grass pisze w książkach o swojej rodzinie, jest prawdą. Wtedy też powiedział do Irmgardy: „Pani nie wie, ale matka Grassa była kochanką mojego ojca”, czym wywołał lodowate spojrzenie Irmgardy. „Chyba teraz po śmierci chce pan ich zrobić kochankami” – odparowała i z hukiem wyrzuciła redaktora za drzwi.

Dom w Klukowie mają Hutyrowie już nienajnowszy, bo dwudziestopięcioletni. Bunkier, jakich pełno w każdym miasteczku i większej wsi. Piętrowe pudło z płaskim dachem  Ira i Jan postawili w pocie czoła. On po wojnie, aż do emerytury, był palaczem kotłowym w cegielni w Bysewie. Tej opisanej przez Güntera. Mógł za grosze kupować odpady produkcyjne. Z nich zbudowali dom, a potem obok budynek gospodarczy, połączony z garażem. Ona do ślubu w pięćdziesiątym pierwszym zatrudniała się w rachubie w Telefonach, później krótko i w dodatku z przerwami w cegielni, bo zaczęły się rodzić dzieci (z pomocą Ciotki Klary). Jak podrosły, a w dodatku koło domu powstała baza kółka rolniczego, poszła tam na magazynierkę. Po pracy obrabiali swój hektar i trzy – dzierżawy, a wieczorami ona jeszcze robiła swetry na maszynie.

Teraz oboje są na emeryturze – co to za emerytura?! – i chwili spokoju nie mają, dzieciaki Haliny nie pozwalają. Jeszcze mieszkają tutaj w kupie, na górze syn kolejarz z żoną i dwójką dzieci, na szczęście starszych, na dole – oni i Halina ze swoimi, chyba tylko do jesieni, bo mają wreszcie przenieść się do swojego. Zięć w Niemczech zarabia, a Halina buduje, to znaczy, pilnuje tych, co budują, wszystko ma na głowie i jak się wreszcie skończy ta kołomyja, będzie odpoczywać i do pracy na lotnisku nie ma zamiaru wracać.

natchnęło ją, że do Gintra się zwróci. Może by podparł tam i choć parę marków na tą kawę mąż by dostał

To jedna sprawa, która Irmgardę nurtuje. Druga wiąże się z wojną.  Mąż wojnę przepracował u bauera w Weischelmünde – Wisłoujście, tak? – nie z własnej woli całe sześć lat i za darmo. Teraz ona myśli, że jak Niemcy będą Polakom za to płacić (– Będą albo nie, to są sprawy polityczne – wtrąca mąż), więc natchnęło ją, że do Gintra się zwróci. Może by podparł tam i choć parę marków na tą kawę mąż by dostał. Mądre ludzie już dawno mają rentę niemiecką.

*     *     *

Günter Grass stworzył w „Blaszanym bębenku” postać Jana Brońskiego, urzędnika Poczty Polskiej w Gdańsku i publicznie kiedyś przyznał, że pierwowzorem był Franciszek Krause, jego wuj. Halina, wnuczka Franciszka, rocznik sześćdziesiąty, troje dzieci, była dyżurna ruchu na lotnisku w Rębiechowie, które leży dokładnie na tym miejscu, gdzie sto lat temu było kartoflisko jej dziada, „Blaszanego bębenka” nie czytała, ale wie, że Ginter w Rajchu napisał kilka książek. Oglądała natomiast – bardzo zaciekawiona – film reżysera Schlöndorffa, zrobiony według tej powieści, w którym rolę Jana Brońskiego gra Daniel Olbrychski.

Schlöndorff, kiedy jechał do Polski z Gintrem wybierać plenery, nie sądził, że to, co o Bysewie, Rębiechowie, cegielni i kartoflisku Ginter napisał, którego zna jako człowieka o bujnej wyobraźni i fantazji – że istniało w rzeczywistości. Jechał więc zaciekawiony, ale jednocześnie martwił się perspektywą dłuższego szukania odpowiednich miejsc. Zaskoczony, że znalazł je takimi, jak opisał Ginter, cieszył się jak dziecko…

To dziadek takie rzeczy, jak ten Broński-Olbrychski na filmie?! A co on, ten smarkacz, mógł pamiętać z tamtych czasów?

Więc Halina wiedziała, że film opowiada o jej rodzinie – a ten mały, co bębni i opowiada przeżycia z całej wojny, to chyba Ginter, nie? Musi więc powiedzieć, że wkurzyły ją sceny erotyczne. To dziadek takie rzeczy, jak ten Broński-Olbrychski na filmie?! A co on, ten smarkacz, mógł pamiętać z tamtych czasów? I co w ogóle miało znaczyć wybijanie szyb głosem tego Oskara? A dlaczego on chciał być cały czas małym dzieckiem?…

No, ciężki to był dla Haliny Gajek, córki Irmgardy, film i doszła do wniosku, że najpierw książkę przeczytać, a potem film obejrzeć – wtedy może by wiele rzeczy zrozumiała.

Anna Brońska, babka Oskara, w „Blaszanym bębenku” pod osłoną pewnej nocy zmieniła nazwisko z pomocą hojnie szafującego sakramentami świętymi kapłana i stała się Anną Koljaiczkową…

Pierwowzorem Anny była siostra dziadka Irmgardy, Józwy Krausego – rodzona babka Güntera Grassa. A matka Iry jako panna nosiła nazwisko Kołodziejczyk, nijak Niemcowi do wymówienia – wychodziło Koljaiczek, choćby nie wiadomo jak się starał.

Więc ta siostra Józwy wyszła za gdańszczanina Knoffa, Kaszubę z pochodzenia, by w dziewięć miesięcy później ucieszyć się córką Heleną. Dwadzieścia trzy lata potem pracująca w szpitalu wojskowym Helena poznała rannego syna stolarza z Nadrenii, Wilhelma Grassa i zakochała się – co dla literatury niemieckiej okazało się niewątpliwie szczęśliwym faktem. Wnet za Wilhelma wyszła i po jakimś czasie urodziła syna Güntera, zaś trzy lata po nim córkę Waltraudę. Mieszkali w przylegającym do ich sklepu kolonialnego mieszkaniu przy Labesweg 13, co prawda ciasnym i źle rozwiązanym, dostatecznie jednak wygodnym jak na drobnomieszczańskie wymagania, aby Helena, przynajmniej w pierwszych latach małżeństwa, czuła się dobrze.

Przed wojną Irmgarda chodziła z matką do sklepu Grassów zakupy robić. W sumie, to parę ulic dalej. Po takich wizytach wracała objedzona cukierkami jak bąk. Przychodziły zawsze koło siódmej wieczorem, jak Grasska sklep zamykała. Mamę na kawę prosiła, a Ira z Gintrem się bawiła, rówieśnikiem swoim. Różne zabawki miał, pociągi elektryczne i inne, książki – no, różne zabawki, ale bębenka Irmgarda, która miała wtedy może siedem, może osiem lat, nie pamięta. Potem, jak przyjeżdżał do dziadków w Bysewie, wszędzie chodził z książką. Ganiał z chłopakami po łąkach, pływał w gliniance, a potem brał książkę i szedł na bok, albo do ogrodu.

Po wojnie Günter był w Polsce pierwszy raz w pięćdziesiątym ósmym, w Gdańsku. Chodził ulicami, wdychał wspomnienia sprzed dwudziestu lat. Wybrał się i za Gdańsk, szukać kuzynów. W okolicach Rębiechowa zapytał dróżnika, gdzie tu mieszka Irmgarda Krause. Dróżnik, po sześćdziesiątce, z widzenia znał młodą i nadzwyczaj ładną kobietę, codziennie pedałującą koło niego na rowerze do pracy, nie miał jednak pojęcia, że to ta sama Krausówna, która przed wojną tu do dziadków przyjeżdżała z Wrzeszcza. Krause znał, owszem, ale Annę, żonę Józwy – i tak Günter trafił do swojej ciotecznej babki. Przez nią – do dalszej rodziny, to jest jej dzieci: Zygmunta, Marii i Kazimierza.

Z Irmgardą zobaczył się dopiero po czterdziestu pięciu latach, na geburtstagu Waltraudy, jesienią dziewięćset dziewięćdziesiątego.

Günter wyjął więc paszport, babka okulary nałożyła i czyta. Czyta i czyta, aż mówi, o ty smarkaczu, toś ty aż tak wyrósł

Trafił więc do Anny Krause, staruszki, przed którą było jeszcze dziesięć lat życia i przedstawił się, że jest Günter Grass z Niemiec, po czym zapytał, czy ciotka go poznaje? A ona, babka Irmgardy znaczy się, na niego spojrzała i po namyśle rzekła, że takich Gintrów tutaj po wojnie jest pełno. Jego nie poznaje, bo młody wtedy był, a teraz wyrośnięty, męski, z wąsami. Jak mi nie pokażesz paszportu, to ci w życiu nie uwierzę i nigdy do domu nie wpuszczę – zakończyła przemowę. Günter wyjął więc paszport, babka okulary nałożyła i czyta. Czyta i czyta, aż mówi, o ty smarkaczu, toś ty aż tak wyrósł – i przygarnęła olbrzyma.

Potem do Bysewa przyjeżdżał z synami. Jeździli do Wrzeszcza, znaczy się – Langfuhru, pokazywał im ulicę Labesweg i dom pod numerem trzynaście, inne ulice swojego dzieciństwa, szkołę Pestalozziego, której był uczniem, zawoził ich nad jezioro Wdzydze do daczy znajomego.

*     *     *

Oprócz wąsów, pięciorga dzieci, drugiej żony, kilku domów w różnych częściach Niemiec, sławy i pieniędzy, Grass ma jeszcze niesamowitą pamięć. Przekonała się o tym nie raz Maria Krause-Zielińska, cioteczna siostra Irmgardy i kuzynka Güntera. Blondynka, której on nigdy nie mógł rozszyfrować: dlaczego u niej w głowie tylko głupoty i kawały, a nic polityki. Ona odpowiadała: – Ginter, za głupoty i kawały ja nie siedzę, a za twoją politykę ja bym mogła siedzieć i po co mi to potrzebne ? – aż dał spokój z rozszyfrowywaniem.

Ona też najlepiej zna rodzinę sławnego kuzyna z Reichu. Synowie Grassa obrotni są, mówi – za ojcem taką smykałkę mają. Człowiek o Polsce tyle nie wie, co oni wiedzą o Polsce, kurcze, zazdrości Maria, której nie raz to aż dziwne było. A najbardziej lubią Wdzydze i tamte okolice. Na noc wracają do hotelu do Gdańska, nigdy nie śpią u rodziny, tu, w domu przy Portowców.

Ten dom przy Portowców to Gintera zasługa. On go wypatrzył. Nikt z Krausów jeszcze o tym nie wiedział, a on już pozałatwiał wszystkie formalności. Do niedawna było tu strasznie ciasno. Na górze chory ojciec i matka. Na parterze ona, Maria, z dziećmi – czekając wiecznie na męża i ojca, który na morzu. A pod nimi, w garażu, czternaście lat czekał na mieszkanie Kazimierz z rodziną, młodszy brat Marii. Starszy, Zygmunt, ma swoje w bloku, w Rumii-Janowie.

I byłby Kazimierz pewnie do dziś się męczył w garażu, gdyby nie kuzyn Ginter z Rajchu

Kto przy ulicy Portowców może mieszkać? – też pytanie… Kazimierz również jest portowcem. Najpierw spawaczem był, ale przez chorobę oczu musiał zrezygnować. Potem jeździł traktorem, a teraz portowcem jest, próbującym się wyrwać z ulicy Portowców. Liczył w tym względzie na pomoc Urzędu Miejskiego, na pomoc komisji mieszkaniowych, często i gorąco je zapraszając, niechby zobaczyły jak żyje prawy obywatel Peerelu, jak zmyślnie przerobił garaż na dwa pokoje, w których cierpliwie wzrasta troje dzieci i pielęgnuje miłość do nich i do siebie dwoje dorosłych. Komisje chwaliły zmysł i przedsiębiorczość, po czym orzekały, że czego chce, mieszka przecież w willi rodziców, a ludzie żyją w gorszych warunkach. Później przysyłały urzędowe potwierdzenia swej ważności i wyrok – „za rok”. A za rok zabawa powtarzała się. I byłby Kazimierz pewnie do dziś się męczył w garażu, gdyby nie kuzyn Ginter z Rajchu. Kuzyn po prostu kupił mu mieszkanie w bloku. Teraz Kazimierz ma życie i jest O.K.

Ich ojciec, Jan Krause, młodszy brat Franciszka, czyli też wuj Güntera, jest schorowanym osiemdziesięciodwuletnim człowiekiem. Porusza się po domu na wózku, jaki sprezentował mu Günter. Taki w Erefenie kosztuje tysiąc osiemset marek. Dar zaskoczył wszystkich, ale później wyszło szydło z worka. Pojazd miał ułatwiać poruszanie się wujowi, żeby nie mówił, iż nie może się nigdzie ruszyć, gdy kuzyn z Reichu zaprasza go do siebie.

Maria też otrzymała od kuzyna prezent. Znacznie wcześniej. Ale dowiedziała się o nim zupełnie niedawno od Bolesława Faca, pisarza i tłumacza z Gdańska. Günter uczynił ją jedną z bohaterek innej swojej książki, nie mniej głośnej niż „Blaszany bębenek” – „Turbot” („Wielkoryb”), nowej wersji baśni o rybaku i złotej rybce. Opisuje w niej życie jedenastu kobiet różnych epok historycznych, od kamiennej po współczesność. Pierwowzorem tej jedenastej jest właśnie Maria Krause-Zielińska. W opisie tej jedenastej jest dużo rzeczywistości – przyznaje Maria.

Maria jest moją krewną, jej ojciec jest kuzynem mojej matki – pisze Grass w „Turbocie”. W 1958 roku kiedy otrzymałem po raz pierwszy wizę i wracałem z rozchwianymi wspomnieniami, Maria miała dziewięć lat i śmiała się, kiedy zobaczyła mnie w zachodnich ciuchach. Taka pozostała, bondynką, chichoczącą, skorą do tańca. Szybką w liczeniu z pamięci, dzielną sprzedawczynią w sklepie, trochę kłótliwą w obchodzeniu się z chłopakami i nic więcej nie widzącą, co aktualnie się dzieje. Byłem wujkiem z Zachodu, który przyjeżdżał co parę lat, przywoził płyty („Beatlesi”), który nie umiał mówić po polsku ani po kaszubsku, a o którym miała wyobrażenie ładne i fałszywe.

Jako chłopak był bardzo małomówny, wolał książki czytać niż się bawić z innymi dziećmi

Maria, pięćdziesiąty drugi rocznik, żona marynarza, dwoje dzieci i już rencistka, żałuje, że się nie umie rozmówić po niemiecku, bo by się więcej od Gintera dowiedziała. Jako chłopak był bardzo małomówny, wolał książki czytać niż się bawić z innymi dziećmi – teraz inny facet. Teraz on żartowny i mówi, że co chciał przeczytać, to już przeczytał, więc nie potrzebuje książek… I tylko wstyd Marii się przyznać, co widać po nagłym rumieńcu, ale Fac o Ginterze więcej wie niż oni, rodzina w końcu.

*     *     *

Po dawnym Bysewie została cegielnia z kominem, kilka chałup rzuconych wzdłuż piaszczystej drogi i resztki folwarku Henzla. Tam, gdzie był jego dom, dzisiaj stoi parterowy budynek szkoły. Chodzą do niej wnuki Marii Kuś z Łęczyńskich, bratowej Jana Hutyry (bracia przyrodni). Kusiowa, dumna, że jej brata Ignaca do chrztu trzymał sam prezydent Mościcki, może podać nawet adres, proszę bardzo – Bysewo, Bysewska czterdzieści trzy, ostatni dom we wsi po lewej stronie, sami budowali przed wojną…

Na bysewskim kartoflisku, w sercu Kaszub, gdzie Anna Brońska pewnego październikowego popołudnia osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku leszczynowym kijem nadpalonym u końca wsuwała ziemniaki w gorący popiół i gdzie godzinę później pod czterema jednolitymi w kolorze spódnicami, pośród dymu, strachu, westchnień, w zacinającym deszczu i przesadnie smutnym strumieniu imion świętych, pośród mało inteligentych pytań i przesłoniętych dymem spojrzeń dwóch żandarmów polowych, nieduży lecz krępy Józef Koljaiczek spłodził Agnieszkę, późniejszą matkę Oskara Matzeratha, bohatera „Blaszanego bębenka” – więc na tym kartoflisku w sercu Kaszub, które do literatury światowej wprowadził Günter Grass, dzisiaj biegną pasy startowe rębiechowskiego lotniska.

Lotnisko jest na Krausowym polu i wszystkich z Bysewa, pamięta Maria Kuś, której mąż był sołtysem dwanaście lat i wtedy, w połowie lat sześćdziesiątych, wpisywał do księgi wszystko, co ona może przysiąc na krzyż. Za oddanie pola ludzie ładne pieniądze dostali, mówi. Orawiec spalony był, to się pobudował, Lach też był spalony i też się za nie pobudował.

Inaczej tamte dni zapamiętał Zygmunt Krause z Rumii-Janowa, brat Marii Zielińskiej i cioteczny Irmgardy Hutyry i opowiedział o nich redaktorowi Szczesiakowi, a ten opisał w książce. Gdy pole dziadka Józwy Krausego zabrali pod lotnisko, a trzysta lat należało do rodu Krausów, co Zygmunt właśnie obliczył, dom jeszcze stał i Zygmunt, zamiast do bloku w Rumii, z pracy nadal wracał do Bysewa, dopóki żona nie zagroziła, że albo on rozstanie się z Bysewem, albo ona z nim. Jeszcze pamięta, że nim spychy zaczęły ziemię ryć pod lotnisko, chodziła komisja i szacowała, a przez te szacunki, bardzo niskie, bo za zabudowania i grunty grosze dawali, matka popadła w chorobę na nerwy.

Przeszło lato, żniwa, zbliżała się jesień – pisze w książce Szczesiak. Odszkodowań nie dostali, nawet umów wykupu, więc wszyscy obsiali pola. Było zebranie, powiedziano, że nikomu nie stanie się krzywda, każdy przed zajęciem otrzyma zapłatę – za grumt, za siewy. A w dwa dni później w nocy na pola wjechały spychacze i zaczęły równać teren. Wszyscy wybiegli przed domy, ustawili się na granicach. Jedna z kobiet rzuciła się pod spychacz, Dawidowski wybiegł z siekierą…

Aaa, to ta, Węciorowa, przypomina sobie Irmgarda, kiedy czytam jej tekst Szczesiaka. Kochali ziemię, mieli duże gospodarstwo, a mało im za nie dawali, więc została na nim i nie jest w stanie obrobić. A Dawidowski wisiał za Bieruta w gromadzkiej radzie na tablicy, razem z wujem Irmgardy, Janem Krausem, jako kułak, narysowany z wielkim nosem.

Jan Krause, nim rzucił te dziesięć hektarów oraz kawałek lasu i pod koniec lat sześćdziesiątych przeniósł się na ulicę Portowców w Gdańsku-Brzeźnie, całe życie orał i siał z myślą, że zostawi wszystko Zygmuntowi, który jak tylko skończył podstawówkę, na dobre z ojcem zaczął gospodarować. Chłopak, zrobił kurs palacza c.o., bo na wszelki wypadek chciał mieć jakiś fach i zimą dorabiał w kotłowni w mieście, wiosną jednak rzucał to i pomagał ojcu.

Zygmunt przyjechał zobaczyć, jak z ich pola startuje pierwszy samolot

Ale władza umyśliła Gdańsk rozwijać i w końcu na Krausowym kartoflisku w sercu Kaszub pobiegły pasy startowe rębiechowskiego lotniska, więc Zygmunt przyjechał zobaczyć, jak z ich pola startuje pierwszy samolot, myślał też, że może uda mu się polecieć, z góry zobaczyć to, co było ojcowizną przez trzy wieki. Nie wpuszczono go nawet na schodki samolotu, bo mogli lecieć tylko ci, co budowali, więc zdenerwował się strasznie, wrócił do Gdańska i od tego czasu przestał do Bysewa jeździć.

Nie ma już tamtego Bysewa, zgadza się osiemdziesięciosześcioletni Franciszek Szulc, któremu córka Szulc Gertruda, trzydziesty trzeci rocznik, gotuje od lat, pierze i przekłada z polskiego na kaszubski pytania obcych. Teraz to on najstarszy z Bysewa, wszystkich najstarszych pochował i pewnie niedługo do nich dołączy – mówi po kaszubsku, a Gertruda tłumaczy na polski.

(wrzesień 1990, październik 1999)

 

Post scriptum

Po przeczytaniu „Blaszanego bębenka” Güntera Grassa, zafascynowany byłem przedstawionym w tej książce światem. Czułem, że muszę pójść śladem, zobaczyć co z niego zostało, poznać być może dzieci Jana Brońskiego. Bysewa szukałem kierując się na widniejący na horyzoncie komin cegielni. Potem pytałem mieszkańców wsi o Grassa, o jego kuzynów. Nikt go nie znał, nic nie wiedział, nie miał pojęcia kim jest…

Na kuzynkę pisarza, Irmgardę Hutyrę, trafiłem przypadkiem, rozmawiając z najstarszą mieszkanką wsi, panią Marią Kuś, która okazała się osobą napływową z połowy lat 30. Nie znała więc historii okolicy z przełomu wieków, ale skierowała mnie do Klukowa, do bratowej, której rodzice i dziadkowie żyli kiedyś w Bysewie – właśnie do pani Irmgardy. Był luty 1989 roku. Tak poznałem kuzynów sławnego pisarza, który dla nich był zwyczajnym Gintrem z Rajchu. Ich opowieści układały się w podobną do Grassowej narrację.

Przymierzając się do opowiedzenia o życiu kaszubskich kuzynów literackiego ojca Oskara Matzeratha z „Blaszanego bębenka”, czułem wzrok małego dobosza, nie spuszczającego ze mnie oka nawet na chwilę. Tak powstawał ten tekst.

Dziesięć lat po jego napisaniu los wzbogacił życie kuzynów Gintra z Rajchu wielką niespodzianką w postaci Nagrody Nobla dla Grassa. Nowym wątkiem w ich zwyczajnym życiu był poświęcony kuzynowi-pisarzowi trzydniowy festiwal (4 – 6 października 2007 r.), zorganizowany przez władze Gdańska dwa tygodnie przed jego osiemdziesiątymi urodzinami.

Pani Irmgarda jest rówieśnicą Güntera, można więc powiedzieć, że uczestnicząc, podobnie jak inni członkowie jej kaszubskiej rodziny, w gdańskich obchodach jubileuszu sławnego kuzyna, świętowała też swój. Piątego października po południu podjęła Güntera, jego żonę i siostrę uroczystym obiadem u siebie w domu. Były też dzieci pani Iry oraz kuzyni z Gdańska, Gdyni i okolic – „ludzi a ludzi, prawie ze trzydzieści osób”. Biesiadowano cztery godziny…

Poprzednio u kuzynki w Klukowie Grass gościł dwa lata wcześniej – przyjechał z siedmiorgiem wnuków i siostrą. Spędzili w pani Iry cały dzień, na świeżym powietrzu, w ogrodzie, przy ognisku, były nawet tańce… Potem wrócili do hotelu. Zresztą, gdy Günter przyjeżdża do niej, to wszyscy kuzyni też się zjeżdżają, bo bardzo go lubią za jego serdeczny stosunek do rodziny, za to, że „jest bardzo uprzejmy, uczciwy i pogodny, jak jego matka”.

 

W tekście wykorzystano fragment reportażu Edmunda Szczesiaka „Dwa światy” z książki „Suita kaszubska. Reportaże o ziemi i ludziach”, Gdańsk 1982.