Za niespełna miesiąc minie pięć lat od brytyjskiego referendum w sprawie Brexitu. Zwolennicy wyjścia z UE przekonywali, że poza Unią Brytyjczycy „odzyskają kontrolę”, stworzą „globalną Brytanię”, zaś Londyn stanie się „Singapurem nad Tamizą”. Co z tego wyszło?<

Jednym z najważniejszych skutków tamtego głosowania okazało się poważne podkopanie jedności kraju. Tygodnik „The Economist” w okładkowym materiale pisał niedawno, że Zjednoczone Królestwo (United Kingdom) zamienia się w „Rozprute Królestwo” (Untied Kingdom). Zdaniem gazety „więzy łączące Anglię, Szkocję, Walię i Irlandię Północną są dziś słabsze niż kiedykolwiek w najnowszej historii”. Problemy widać szczególnie wyraźnie w Szkocji i Irlandii Północnej.

Rzut oka na mapę z wynikami głosowania w referendum sprzed pięciu lat pokazuje, że poparcie dla wyjścia z Unii nie rozkładało się równomiernie. Za pozostaniem w UE wyraźniej opowiadali się Londyńczycy, a także mieszkańcy Irlandii Północnej i przede wszystkim Szkoci. Wśród tych ostatnich Brexit poparło jedynie 38 procent głosujących, a 67,2 było za pozostaniem w Unii. Dziś nadal około 65 procent Szkotów chciałoby powrotu do Wspólnoty. To z kolei ma przełożenie na dążenia niepodległościowe.

Dwa lata przed głosowaniem w sprawie Brexitu w Szkocji odbyło się referendum w sprawie odzyskania niepodległości. Wówczas na pytanie „Czy Szkocja powinna być niepodległym krajem?”, twierdząco odpowiedziało 44,7 procent głosujących. Zwolennicy pozostania w ramach Zjednoczonego Królestwa odnieśli wyraźne zwycięstwo i wydawało się, że ta kwestia jest rozwiązana przynajmniej na kilkadziesiąt lat. Samo referendum nazywano zresztą szansą „jedną na pokolenie”.

Ale wyjście Wielkiej Brytanii z UE zmieniło wszystko, a w Szkocji nastroje niepodległościowe odżyły na nowo. W niedawnych wyborach do szkockiego parlamentu – ma on ograniczone kompetencje i odpowiada między innymi za edukację, transport i politykę społeczną – Szkocka Partia Narodowa (SNP), która szła do wyborów z obietnicą powtórzenia referendum dostała prawie 48 procent głosów! Wygrała zdecydowanie i dziś ma 64 miejsca w 129-osobowym parlamencie. Przewodnicząca partii Nicola Sturgeon zapowiedziała, że ponowne głosowanie w sprawie niepodległości to wyłącznie kwestia czasu.

Na powtórzenie referendum musi się jednak zgodzić także Londyn. Premier Boris Johnson jest przeciwny, ale nie ma dobrego wyjścia. Jeśli się zgodzi, Szkoci mogą wybrać niepodległość, a on przejdzie do historii jako premier, który doprowadził do rozpadu kraju. Jeśli odmówi, sprawa trafi do sądu, a jaki będzie wyrok nie wiadomo. Poza tym opór Johnsona może dodatkowo wzmocnić nastroje niepodległościowe. Średnia z sondaży pokazuje, że zwolennicy niepodległości już dziś uzyskali minimalną przewagę. Wynik wyborczy SNP potwierdza te nastroje.

Nie lepiej jest w Irlandii Północnej, czyli sześciu hrabstwach, które nie dołączyły do Republiki Irlandzkiej, kiedy ta uzyskała niepodległość sto lat temu. Przed referendum w sprawie Brexitu zwolenników dołączenia do Republiki było mniej niż 25 procent, a zwolenników pozostania w Zjednoczonym Królestwie około 60 procent. Dziś to niemal równie liczne grupy.

I znów, trudno się dziwić, bo zwolennicy Brexitu kompletnie zignorowali pytania o przebieg ewentualnej granicy między Irlandią Północną a Republiką Irlandii, która po Brexicie miałaby stać się granicą UE. Poprowadzenie jej na lądzie odcięłoby północ od reszty wyspy, z którą utrzymuje bliskie relacje handlowe i po prostu międzyludzkie. Poprowadzenie jej przez morze odcięłoby Irlandię Północną od Zjednoczonego Królestwa, którego formalnie jest częścią.

Trudno było znaleźć satysfakcjonujące rozwiązanie. Ostatecznie – mimo zapewnień Johnsona, że tak nie będzie – stworzono granicę morską. Skutki widzimy we wspomnianych wyżej sondażach.

Nie lepiej też idzie Brytyjczykom w tworzeniu „globalnej Brytanii”, co zapowiadała zarówno poprzedniczka Johnsona, Theresa May, jak i on sam. Mówiono, że poza Unią Wielka Brytania będzie mogła lepiej wykorzystać możliwości, jakie daje globalizacja i otworzyć się na handel z nowymi partnerami, w tym z Chinami i Stanami Zjednoczonymi. Dziś okazuje się, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.

Po pierwsze, wynegocjowanie i zatwierdzenie porozumienia o wolnym handlu trwa nie tygodnie czy miesiące, a długie lata.

Po drugie, jeśli partnerzy nie są sobie równi, to jedna strona może spróbować narzucić drugiej niekorzystne warunki. Wielka Brytania jest jedną z największych gospodarek świata, ale nieporównywalną z gospodarką amerykańską czy chińską. Jej siła przetargowa poza Unią jest więc po prostu mniejsza.

Po trzecie, okazało się, że Stany Zjednoczone nie są zachwycone pomysłem Brytyjczyków na zbliżenie z Chinami. Londyn musiał więc wybierać – bliskie relacje z Waszyngtonem czy inwestycje z Pekinu. Wybrał Waszyngton i kilka lat po zapowiedziach nadejścia „złotego wieku” w stosunkach brytyjsko-chińskich Brytyjczycy stali się antychińskim bulterierem, niekoniecznie z własnej woli.

Po czwarte, droga do umowy o wolnym handlu z USA też nie będzie łatwa, a jedną z przeszkód może być… sytuacja w Irlandii Północnej. Jeszcze jako kandydat na prezydenta Joe Biden zapowiadał, że pokój w Irlandii Północnej nie może stać się „ofiarą Brexitu” i że Stany Zjednoczone nie zgadzają się na powrót „twardej granicy” pomiędzy dwiema częściami wyspy.

Tak wygląda zderzenie obietnic o „odzyskiwaniu kontroli” z rzeczywistością. Okazuje się, że poza UE „kontroli” można mieć mniej niż w Unii.

Radosław Sikorski