W mediach i warszawskich think tankach rozkręca się dyskusja nt. „Co z mediami publicznymi po PiS-ie”. To, że coś z nimi zrobić trzeba, jest oczywiste, bowiem zaprzedały się jednej partii i przestały mieć charakter publiczny. Od Warszawy, przez Rzeszów, Cieszyn, Szczecin, po Olsztyn i Suwałki są zwykłą szczekaczką rządzących. Problem jednak w tym, że dyskusja nt. mediów publicznych ogranicza się w zasadzie do centralnej telewizji, z pominięciem centralnego radia, a już zupełnie w rozważaniach pomija istnienie lokalnych mediów publicznych.
Przeciętny widz i słuchacz nie orientuje się w strukturze lokalnych mediów publicznych, sądząc, że wszystkie podlegają centrali w Warszawie. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Telewizja Polska, owszem, tworzy jedną instytucję, w stolicy ma swoją centralę, a w terenie oddziały. Inaczej jest z Polskim Radiem. Radio w Warszawie jest samodzielną spółką z własną radą nadzorczą i radą programową. Rozgłośnie lokalne Polskiego Radia, jak np. w Olsztynie, też są samodzielnymi spółkami, niemającymi formalnych związków z tzw. dużym radiem i telewizją w stolicy. Nad działaniami mediów publicznych czuwa kilka instytucji, jak np. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji i stworzona za obecnych rządów PiS Rada Mediów Narodowych. Oczywiście wszystkie instytucje kontrolowane są przez PiS.
W dyskusjach nt. mediów publicznych niemal wszyscy wychodzą z założenia, że media publiczne są potrzebne, a przyszła reforma powinna polegać na zmianie ich finansowania i innym (czytaj: niezależnym) doborze zarządzających spółkami. To, naszym zdaniem, błędne założenie, sankcjonujące istniejący stan rzeczy i w przyszłości betonujące upolitycznienie tych mediów. W prawdziwej reformie nie chodzi o to, aby media przeszły z jednych łap do drugich i szczuły następnych. Chodzi o to, by stały się maksymalnie niezależne od aktualnie rządzących.
W nowych strukturach nie powinno być miejsca dla pseudodziennikarzy, demagogów, propagandystów i różnej maści hamulcowych postępu społecznego
Żeby na gruzach czegokolwiek zbudować coś nowego i nowoczesnego, trzeba dziadostwo najpierw zlikwidować, z zastosowaniem opcji „zero”, i w dobie mediów cyfrowo-społecznościowych po prostu lokalne stacje urynkowić. W nowych strukturach nie powinno być miejsca dla pseudodziennikarzy, demagogów, propagandystów i różnej maści hamulcowych postępu społecznego. Lista hańby lokalnych dziennikarzy stale się powiększa. Nowe media lokalne potrzebują dziennikarzy o wysokim morale, a na stanowiskach kierowniczych – niezależnych wizjonerów. Nowe media nie mogą też przypominać urzędu państwowego, któremu rząd gwarantuje byt poprzez abonament i dotacje – muszą wejść na rynek medialny i poczuć oddech konkurencji. Bo tylko bezwzględne zmiany uzdrowią chore media. Reforma polegająca – jak to już wcześniej bywało – na „odpolitycznieniu” jeszcze bardziej te media uzależnia od władzy.
Nie trzeba specjalnie odkrywać Ameryki, bowiem po pierwszych rządach PiS pojawiły się ciekawe koncepcje likwidacji gangreny w już wtedy chorych mediach. Aby je uzdrowić trzeba „tylko” odwagi politycznej i determinacji – a także współpracy ze społeczeństwem obywatelskim. Jedną z takich koncepcji było rewolucyjne podejście do tzw. misji publicznej, czyli zaangażowanego dziennikarstwa z propagowaniem wartości kulturowych, tradycji, polskiej racji stanu, itp. Zaproponowane wówczas rozwiązanie polegało na oddzieleniu finansowego tortu z misją publiczną od przyklejonych do niego na sztywno instytucji mediów publicznych.
Misja publiczna jest niewątpliwie potrzebna, ale we współczesnym, zakłamanym świecie powinna ona być obecna także w prasie i mediach cyfrowych
W praktyce mogłoby to wyglądać tak, że o kawałek tortu misyjnego ubiegałyby się wszystkie instytucje medialne, łącznie z prasą, wydawcami internetowymi i niezależnymi zespołami dziennikarskimi. Misja publiczna jest niewątpliwie potrzebna, ale we współczesnym, zakłamanym świecie powinna ona być obecna także w prasie i mediach cyfrowych. W interesie publicznym ważna jest obecność wartościowego dziennikarstwa w prasie, radiu komercyjnym, państwowej telewizji – wszędzie. Dywersyfikacja misji w mediach (od papieru po Internet) wyszłaby tej misji tylko na dobre. Mamy dzisiaj tysiące przykładów realizacji misji przez media komercyjne. Robią to z własnej, nieprzymuszonej woli i potrafią jeszcze na tym zarobić. Czyż np. nie jest misją publiczną tworzenie programów, w których wyłania się talenty muzyczne i sprawuje nad nimi opiekę medialną w taki sposób, że z czasem stają się gwiazdami estrady, jak np. koncertujący niedawno w olsztyńskiej filharmonii wirtuoz akordeonu Marcin Wyrostek?
Więc taki tort finansowy w postaci Funduszu Misyjnego powinien stać na stole, a dostęp do niego powinien być równy i powszechny. Media publiczne na równych prawach ustawiają się do niego w kolejce z różnymi projektami programów misyjnych. Za nimi stacje komercyjne, redakcje prasowe, niezależni dziennikarze zwani freelancerami. Media publiczne zapewne na początku zdobywałyby większą część tortu, bo mają duże doświadczenie w tworzeniu misyjnych programów. Zabrakłoby im pieniędzy na realizację reszty programu, na wynagrodzenia pracowników? Pewnie tak! Ale przecież jest rynek, można – jak to jest obecnie – zarabiać na reklamie, uruchamiać inne dochodowe formy działalności, zracjonalizować koszty. Właśnie w ten sposób dzisiejsze media publiczne poczułyby oddech konkurencji na plecach. Zreformowanymi mediami musieliby zarządzać menedżerowie, a nie partyjni komendanci.
Media publiczne muszą się zmienić. Tego oczekują obywatele, bo mają dość szczucia pod pretekstem realizacji misji – i nawet w tym celu zawiązali w Olsztynie nieformalną grupę RORO (Ruch Odnowy Radia Olsztyn). To obywatele finansują misję mediów i mają pełne prawo do jej poszanowania, przy czym nie ma dla nich znaczenia, czy misję publiczną słyszą z lewego, czy z prawego głośnika.
Sławomir Ostrowski
PS. Tekst archiwalny, powstał w marcu 2019 r.