Nie obejrzymy norweskich fiordów. Nie zaznamy czaru północnych białych nocy, zwłaszcza petersburskich. Na wschodzie i zachodzie wróciły granice, droga na południe również zamknięta. Nie przypomnimy więc sobie greckich plaż, nie sprawdzimy czy barcelońska Familia Sagrada ciągle na ukończeniu. Nic się tam nie zmieniło, obecna wojna oszczędza nieruchomości martwe i zabytki, marmur w rzymskiej Fontannie di Trevi jakby nawet bielszy, woda czystsza. Kamerki on-line pokazują na żywo, że wymiotło stamtąd tylko ludzi, nas. Już tam nie pojedziemy. Przekładanie turystycznych planów (wszelkich zresztą planów) na jesień, na przyszły rok, wygląda jak podróżowanie z google maps. Linie lotnicze oferują teraz głównie „lot do domu”.
Jak świat długi i szeroki kwarantanna. Gdy już pozwolą nam swobodnie wyjść na dwór, przestaniemy poznawać siebie nawzajem. Nie tylko z powodu masek na twarzy, wiosennego krzyku mody 2020. Wkrótce na ulicach pojawią się damy w gustownych kombinezonach ochronnych, hermetycznie zapięte, nieodstępne. Strach przed epidemią rozbija ludzkie mrowisko na pojedyncze jednostki. Gubiąc społeczny kontekst tracimy cały koncept i rutynę. Życie toczy się na niby, zdalna praca to właściwie udawanie. To samo aktywności i przyjemności, nawet sport. Kolarze pedałują w miejscu, żeglarze puszczają papierowe łódki w wannie. Z kretesem przegrywają z COVID-19 piłkarzyki, nie wiedzą jeszcze, że już nigdy nie zagrają dla stutysięcznego tłumu. CR7 i RL9 także finansowo zejdą wkrótce na dziady, zastąpią ich gwiazdy e-sportu i kapitan Tsubasa.
Żaden globalny lebensborn, ani gospodarczy blitzkireg, jakiś nowy Plan Marshalla (chiński?) czy antykryzysowe tarcze rodzimych polityków, nie wrócą nam Polski, Europy i w ogóle świata, jaki znaliśmy
Nakaz trzymania dystansu oznacza, że czeka nas także kilka chudych, „wojennych” roczników. Rozmnażanie wymaga przecież kontaktu bliższego niż półtora metra, przemieszczania się i wymiany płynów ustrojowych nie tylko drogą kropelkową. Dzieci z tego nie będzie. Ludzkość właśnie stanęła na krawędzi. Możemy przestać martwić się jej rosnącą liczbą, właśnie zaczyna ona maleć. Nie tak od razu, nie tak gwałtownie jak podczas starodawnych epidemii, ale za to nieodwracalnie. Żaden globalny lebensborn, ani gospodarczy blitzkireg, jakiś nowy Plan Marshalla (chiński?) czy antykryzysowe tarcze rodzimych polityków, nie wrócą nam Polski, Europy i w ogóle świata, jaki znaliśmy. Szkoda, że się skończył nim zdążyliśmy się dobrze po nim rozejrzeć. Wyłącznie bliższe okolice nam zostały, nie najgorsze na szczęście.
A ludzie jako gatunek będą mutować. Wolniej niż wirusy, lecz psujące się powietrze sprawi, że niezależnie od szukania szczepionki – ten raz, a może i w kilku następnych przypadkach, skutecznie – człowiek będzie musiał się genetycznie bronić przed kolejnymi infekcjami. Jacy będziemy? Oczywiście nie my osobiście i nie, broń Boże, nasze dzieci i wnuki, ale ci tam, za dwieście, trzysta lat. Nie trzeba na to wielkiej futurologii, koronę boskiego stworzenia czeka degeneracja Do roboty, wszystkiego co się da ludzie zagonią maszyny, sami zaś szczelnie zamknięci i sanitarnie zabezpieczeni zostaną w domach tkwiąc przed zastępującymi im wszystko ekranami. Na Ziemi i na Marsie. Głowy będą mieli duże, brzuchy pękate od wirtualnych czipsów 5.0, nóżki króciutkie. I tylko dłonie im wypięknieją. Jak pianistom. bs