Rozmowa z Marcinem Koniecznym, który w październiku 2017 roku zdobył tytuł mistrza świata w kategorii wiekowej do 49 lat na morderczych zawodach Iron Man na Hawajach. Jedyny Polak, który zwyciężył w swojej kategorii wiekowej.
Marcin Konieczny mieszka w Kieźlinach pod Olsztynem. Jest prawnikiem, pracuje jako trener biznesu.
— Na stronie internetowej napisałeś, że twoim celem — nie marzeniem, a celem — było zostanie mistrzem świata, Ironmanem w kategorii do 49 lat. I tak się stało.
— To cały czas było dla mnie wyzwanie, największe, jakie człowiek może mieć. Jednak myślałem: nie będę się porywał z motyką na słońce. Nie spodziewałem się, że zwyciężę. Już po zawodach byłem bardzo szczęśliwy, że je ukończyłem, że podołałem takiemu wyzwaniu jak Iron Man.
— Przekroczyłeś chyba swoje możliwości. To był morderczy wyścig: 226 kilometrów, w tym 3,86 km płynąłeś, 180,2 km — jechałeś rowerem, a potem klasyczny maraton — biegłeś 40 kilometrów. Zajęło ci to 9 godzin 18 minut.
— Po raz kolejny udowodniłem sobie, że mogę. Zwłaszcza że zawsze w czasie zawodów pojawiają się kryzysy. Jak przychodzi taki moment, zawsze można powiedzieć sobie „pas”, dzisiaj się nie udało, uda się za dwa miesiące, za rok. Może dlatego jestem dumny, że wygrałem.
— Imponuje mi twoje hasło: „Nie ma nie mogę!”.
— Kiedyś jeden z klientów zapytał mnie, czy mógłbym wygłosić taki wykład: jak to jest zwyciężać i normalnie żyć, pracować, być ojcem, mężem. Wtedy szybciej się zgodziłem niż pomyślałem. Usiadłem, by to sobie naszkicować. I wyszła mi myśl przewodnia: „Nie ma nie mogę”. Czasem czuję, że nie mogę, ale wtedy okazuje się, że jeszcze mogę przebiec kilka metrów, jeszcze mogę kogoś minąć.
— Gdy w życiu napotykasz na przeszkody, też tak myślisz?
— Człowiek bez planów, bez osoby, z którą można to zderzyć, bez schematu postępowania — nie ma szans na sukces. Jeśli masz z czymś kłopot — rozpisz to krok po kroku. Jeśli nie wiesz, jak wygłosić wykład — napisz go i naucz się na pamięć, ale tylko dwóch pierwszych zdań. Konieczny jest punkt wyjścia do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami.
— Hawaje kojarzą się z rajem, ale chyba nie tobie?
— Biegłem w piekle! W czasie zawodów na wyspie Kona bardzo gorąco, bardzo wilgotno. Aż 30 proc. zawodników nie ukończyło konkurencji. Jest takie powiedzenie „wygrywa ten, kto później umrze”. Ja przeżyłem.
— Podobno to dzięki żonie zostałeś triathlonistą?
— Pewnego dnia po powrocie z pracy Ewa zapytała mnie, czy wiem, czym się różni mąż od kochanka. Odpowiedź brzmiała: to 20 kilogramów różnicy (śmiech). Wtedy pomyślałem pierwszy raz o triathlonie. Miał być jeden, a wyszło inaczej. Jak ktoś ma pomysł, by wpisać sobie w CV maraton i potem już tego nie robić — tak też można. Jednak sam namawiam znajomych, by wystartowali jeszcze raz, bo ten drugi jest ważniejszy. Ja sam widziałem, jak rozwijam się w tym sporcie, jak rosną moje szanse na osiągnięcie dobrego wyniku.
— Czego się bałeś?
— Że coś się nie uda. Bałem się o rower, bo wiadomo, jak rzucają bagażami na lotniskach, bałem się, żeby samolot się nie popsuł, bo nie zdążylibyśmy – jechałem na Hawaje z żoną i córką Kasią.
— Nie bałeś się wysiłku? Że nie podołasz? Stresowały cię tylko takie banalne sprawy?
— Tak! Wiedziałem, że jestem bardzo dobrze przygotowany — trenowałem 17 godzin tygodniowo — że jedynie takie rzeczy mogą mi przeszkodzić. Pamiętałem swoją płaczącą córkę, która widziała, jak na zawodach w Walii przywożą mój rower, gdy na 60 kilometrze złapałem gumę i nie mogłem kontynuować wyścigu. Hawaje w 2017 roku to moje jedyne zawody, na które zabrałem dwie dętki.
— Przydały się?
— Były dwa momenty, gdy pomyślałem sobie, że wszystko jednak może pójść w piach. Na 40 kilometrze coś zaczęło stukać w moim rowerze. Pomyślałem sobie ”Żona wykrakała”. Zobaczyłem, że coś przykleiło mi się do koła. Zatrzymałem się i odkleiłem.
— Był na to czas?
— Nie, ale wolałem sprawdzić. Zresztą, jak wracałem, zdarzyło się dokładnie to samo. Okazało się, że organizatorzy na czas zawodów rozklejają na drodze paski, które pokazują czas. Te paski są przyklejone taśmą izolacyjną. I to one właśnie przykleiły się do opony.
— Czytałeś przed wyjazdem dobre rady innych? Czego uczą takie wywiady, rozmowy?
— Dają inspirację. Uważam, że jeśli człowiek czegoś nie przetrenował, nie powinien korzystać z tego na zawodach. Naprawdę nie mieści się ludziom w głowie, że zjedzenie 6 batonów w określonych odstępach czasu podczas 180 km jazdy może mieć wpływ na wynik. Wcześniej ćwiczyłem to przez ostatnie 6 miesięcy. Im jestem starszy, tym jestem większym fanem planowania.
— Najgorszy i najlepszy moment na Hawajach?
— Najgorszy — jak skończyłem cześć rowerową i zacząłem biegową. Wtedy zobaczyłem, że nie wziąłem — mimo tego przygotowania — tabletek z solą. Mają za zadanie zatrzymywać w organizmie wodę i dostarczać mikroelementy, głównie potas. Nawet najlepiej wytrenowani zawodnicy nie wytrzymują bez nich. Wracać? Nie wracać? Co robić? Przecież nie wrócę po nie, pomyślałem. I ruszyłem bez nich.
Najlepszy — gdy sprawdziłem tablicę wyników, a tam moje nazwisko. Pierwsze! Na zawodach było 2 tysiące zawodników, a kibice nie mieli szansy mi powiedzieć, kto prowadzi.
— Jak bardzo byłeś zmęczony?
— Musiałem poprosić żonę, by pojechała za mnie odebrać rower. Gdy wróciłem do miejsca, gdzie mieszkałem, wykąpałem się i położyłem. Nie mogłem wstać przez cztery godziny.
— Co czułeś?
— Byłem tak samo szczęśliwy, jak zmęczony!
Posłuchaj wypowiedzi M. Koniecznego nt. jego najlepszych wyników sportowych