Janusz Ryszkowski

Maria Zientara-Malewska przyjechała do Sztumu z prelekcją  „Nasza walka o polskość”, zaproszona przez miejscowe Towarzystwo Kobiet im. św. Kingi. Był 1923 rok. Wiemy o tym z jej książki wspomnieniowej  „Polacy spod znaku Rodła” (opublikowanej w 1974 r.).  W tym czasie pracowała w redakcji „Gazety Olsztyńskiej”, była też sekretarzem Towarzystwa Młodzieży Polsko-Katolickiej. Drukowała pierwsze wiersze…

Los zetknął mnie  z panią Marią ponad pół wieku później w studenckim klubie „Niebo” Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie.  Recytowała  wstrząsające w prostocie i wymowie „Ręce (wspomnienie z Ravensbruck)”:

Widziałam ręce, wiele rąk

Wyciągniętych po kawałek chleba…

Wszystkie krzyczały pośród mąk

O pomsty grom do nieba!

Lecz choć nas męczą, psami szczują,

Te ręce Polskę odbudują

„Wieczór  jednego wiersza czterech pokoleń poetów olsztyńskich” – tak nazywała się ta impreza. Nestorka liryki warmińskiej, wówczas po osiemdziesiątce, mająca kłopoty ze zdrowiem, chętnie przyjęła zaproszenie studentów.  Do dziś w mojej biblioteczne stoi na honorowym miejscu niewielki tomik, powielony za kserografie w nakładzie 120 egzemplarzy za zgodą rektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej (tak ominięto cenzurę). W nim  wydrukowano czytane wtedy wiersze – oprócz Zientary-Malewskiej – Leonarda Turkowskiego, Klemensa Oleksika, Stefana Połoma, Jerzego Adama Sokołowskiego, czyli w tamtym czasie czołowych poetów Olsztyna. Obok nich  pojawili się studenci – Waldemar Chyliński, Jerzy Ignaciuk, Janusz Ryszkowski, Michał Spankowski, Waldemar Tychek i Bogusław Żmijewski. Tę mini antologię „Wiersz jest najdroższym biletem” opracował student polonistyki, Jan Rosłan. Tytuł zaczerpnął z mojego utworu, co było powodem dodatkowej satysfakcji. Rysunkami publikację opatrzył Marek Świątecki, syn dziekana Wydziału Humanistycznego. Tak się złożyło, że większość wymienionych młodych autorów pozostała wierna pisaniu do dziś. Jerzy Ignaciuk, zanim zadusił go alkoholowy demon, wydał kilka wysoko cenionych i nagradzanych opowiadań i powieści, a jako Jerzy Szumski dopisał dalsze przygody kultowego Pana Samochodzika po śmierci  jego twórcy, Zbigniewa Nienackiego. Ks. prałat Jan Rosłan jest uznanym publicystą, Waldemarowie: Chyliński –  występuje z gitarą i pisze piękne teksty piosenek, Tychek – też literatury nie porzucił. Bogusław Żmijewski, autor świetnych tekstów dla grupy „Niebo”, wręczył mi niedawno wizytówkę „doradca prezydenta Olsztyna”.

Kosciół w Brąswałdzie. Fot. Newsbar.pl
Kosciół w Brąswałdzie. Fot. Newsbar.pl

Nie orientowałem się wówczas  (1977 r.), że pani Maria miała w przeszłości bliższe związki z Powiślem i moim rodzinnym Sztumem. Szczerze mówiąc, niewiele mnie to wtedy interesowało. Nie rozczytywałem się także w jej wierszach, które – my, młodzi gniewni – uważaliśmy za skamielinę, przebrzmiały relikt, zaścianek. Te „rymy z prostych słów”, wywiedzione wprost  z ducha Mickiewicza i Konopnickiej nie chciały zainspirować, uwodzić, pobudzać, zapładniać, powalić na kolana.

Wkrótce znalazłem się na seminarium magisterskim prowadzonym przez dr. Mirosława Świąteckiego. Zacząłem się powoli oswajać z literaturą Warmii i Mazur (także nieco z problematyką Powiśla, choć to akurat na tych zajęciach było skromną przystawką do dania głównego). Seminarzyści  mieli  także możliwość osobistego poznania działaczy warmińskich – Zientary-Malewskiej właśnie czy Jana Boenigka. Pamiętam, jak kolega, występujący już wtedy na zawodowej kabaretowej estradzie wielu miast kraju (ale jeszcze nie w wymarzonej telewizji), kpił sobie, że oboje siusiali pod mały dąb posadzony ku czci kanclerza  Bismarcka, polakożercy jak wiadomo. Tak też można okazywać patriotyzm – mówił i robił słynną minę niewinnego dziecka. Innym razem ktoś, czytając wspomnienia międzywojenne Boenigka, podkreślił sobie, że ten – wówczas kierownik Polsko-Katolickiego Towarzystwa Szkolnego – miał do dyspozycji samochód, co wydało mu się mocno podejrzane.

Zaglądam do pierwszego wydania „Minęły wieki a myśmy ostali” Boenigka i rozdziału „Atak na Sadłuki odparty”. Do polskiej szkoły  założonej w 1929 roku chodziło w pewnym momencie tylko sześcioro uczniów. Zgodnie z przepisami niemieckie władze oświatowe mogły ją zamknąć. Boenigk opisuje, jak to uratował szkołę podstępem – dziecko Wróblewskich ze Starego Targu i tam uczęszczające na zajęcia, w trybie ekspresowym, tuż przed wizytacją,  przepisano do placówki w Sadłukach.  Dziewczynka została umieszczona w majątku Donimirskich w Małych Ramzach. Do południa miała chodzić do szkoły, a po lekcjach opiekować się najmłodszą córeczką Kazimierza Donimirskiego, prezesa Związku Polaków w Niemczech. Kiedy więc do Sadłuk przyjechał szkolny inspektor powiatowy,  nie mógł już zamknąć placówki.

W tej akcji przenosin Jan Boenigk dysponował samochodem, niemiecki urzędnik jeździł po terenie rowerem. Wreszcie polskość prawdziwie zatriumfowała. Już nie z lancami na czołgi, nie sami przeciw wszystkim. A powiedzmy to wreszcie szczerze:  przed laty w akademiku przy ul. Niepodległości ten samochód Boenigka pojawił się w wieczornych rozmowach kilku uczestników seminarium literatury regionalnej niczym Smętek, zły duch. Czy ów jegomość, który przed chwilą wysiadł z czarnego daimlera (może to była inna marka, nieważne…) mógł przekonać rodziców, by swoje dzieci posyłali do polskiej, katolickiej prywatnej szkoły, by polska wiara, polska mowa trwała przez dalsze pokolenia? Własnym przykładem świecić, by nie dali się przekupić administracji niemieckiej, która oferowała im, klepiącym biedę, pracę w zamian za zabranie dzieci z polskiej szkoły? Czy jakaś kobieta nie mruknęła pod nosem, spoglądając na samochód: dobrze mu tak gadać…?

Odświeżam to mgliste wspomnienie z czasów seminarium magisterskiego. Uciekałem długo od tego regionalizmu, ale mnie w końcu dopadł. Dziś jestem mocno zaściankowy, prowincjonalny. Moje fascynacje małą sztumską ojczyzną bywają powodem do żartów. W ubiegłym roku, goszcząc u Zdzisława, brata stryjecznego, w Brąswałdzie pod Olsztynem, usłyszałem, że specjalnie dla mnie Dorota kupiła jajka z gospodarstwa potomków poetki. Spałaszowałem je w niewiedzy na śniadanie. Podczas spaceru po wsi zajrzeliśmy do zadbanego obejścia, gdzie mieszkała Zientara-Malewska.  Kury chodziły niezwykle dostojnie, jedna przedostała się jakoś przez ogrodzenie i przedefilowała przed popiersiem wystawionym poetce.

* * *

Zientara-Malewska poznała Stefanię Morawską w Olsztynie, za jej pośrednictwem poznała resztę rodziny mieszkającej w Sztumie. Stefa stała się jej „najserdeczniejszą przyjaciółką”, jak napisała w „Polakach spod znaku Rodła”.  Ale jest trochę i o reszcie rodziny.

Doktor Morawski był wysokim, przystojnym mężczyzną o otwartej twarzy i mądrych oczach. Morawskiego ceniono nie tylko jako dobrego lekarza, lecz także życzliwego człowieka. Pacjentów miał zawsze wielu. Leczył zarówno Polaków, jaki i Niemców. Mieli oni do niego duże zaufanie, nawet sam landrat leczył się u Morawskiego, na co zawistnym okiem patrzyli lekarze niemieccy.

Cały swój wolny czas poświęcał Morawski pracy społecznej. Jeszcze przed założeniem organizacji polskich, takich jak Związek Polaków w Niemczech, Polsko-Katolickie Towarzystwo Szkolne, w domu Morawskich odbywały się zebrania, narady i spotkania towarzyskie miejscowej Polonii.

Gdy częściowo z jego inicjatywy założono w Sztumie Bank Ludowy, a nie było początkowo pieniędzy na opłacenie lokalu, Morawski oddał największy pokój w swoim domku na cele banku.

Obdarzony pięknym głosem i absolutnym słuchem, należał do polskiego chóru w Sztumie. Miał zawsze hojną rękę do podtrzymywania organizacji polskich, w których piastował różne funkcje społeczne. Za przykładem ojca poszły wszystkie dzieci.

Właściwie po co sięgam po wspomnienia Zientary-Malewskiej? Po co mi są potrzebne? Nie opowiadają niczego nowego o doktorze Morawskim, może poza tym, że był wysoki i przystojny, miał mądre oczy i twarz otwartą, czyli szczerą.  Powiem szczerze. Ano chodziło mi bardziej o serdeczną przyjaciółkę pani Marii – Stefę, najstarszą córkę doktora. Jakoś musiałem ją wprowadzić na naszą scenę. Między  Bogiem a prawdą – to ją na scenę nie trzeba było wprowadzać, bo występowała na deskach amatorskiego teatru w Sztumie. Na przykład w lutym 1924 roku w sali Strzelnicy w komedyjce „Ciotka Karola” jako Lord Karol Wyklam. „Stworzyła postać bardzo sympatyczną i wiarygodną, acz mniej plastyczną od panny Olesi Morawskiej w roli Basseta, której się powiodło niemal każdym ruchem przyprowadzić widownię do śmiechu” – pisał anonimowy sprawozdawca w „Gazecie Olsztyńskiej”. Czyli młodsza o dwa lata siostra Aleksandra miała większe zdolności aktorskie? Zięć pani Stefanii przekonywał mnie po latach, że to niemożliwe. No to mamy pewien kłopot.

Stefania Morawska, czyli dla rodziny i znajomych Stefa,  ukończyła liceum w Gdańsku, rozpoczęła praktykę zawodową  w Banku Ludowym w Sztumie. Ojciec był kierownikiem tej placówki. Potem Stefa na trzy lata przeniosła się do Banku Ludowego w Olsztynie. Była nawet jego kierowniczką. Prezesem Rady Nadzorczej banku był ks. Wacław Osiński, urodzony w Sztumskim Polu, który przewodniczył Związkowi Polaków w Prusach Wschodnich, a potem IV dzielnicy Związku Polaków w Niemczech. Jakiż kąsek dla tropicieli układów i powiązań!

Kolejnym etapem jej kariery zawodowej był poznański Bank Przemysłowców, dokładniej – jego filia w Gdańsku.

Został założony w 1861 roku na walnym zebraniu członków Towarzystwa Przemysłowego. Pierwotna nazwa brzmiała: Towarzystwo Pożyczkowe dla Przemysłowców miasta Poznania. Miał wspierać materialne drobnych rzemieślników i kupców udzielając  pożyczek na założenie, rozwój ich warsztatów i przedsiębiorstw. W 1888 roku Towarzystwo przyjmuje nazwę: Bank Przemysłowców. Rośnie liczba członków Banku w 1891 roku – 1056 osób, a w 1900 roku 2916 osób. Bank zakłada swoje filie w Gelsenkirchen, Oberhausen i Dortmundzie oraz w ośrodkach o dużej intensyfikacji polskiej emigracji. Okres I wojny światowej nie wyrządził interesom Banku znacznej szkody i wkroczył on z rozmachem w działalność bankową w okresie Polski niepodległej, na co dowody znajdujemy w polityce pożyczkowej i subskryptowej udzielonej rządowi polskiemu. Bank staje się udziałowcem w wielu firmach i bankach, a szczególną uwagę poświęca zagospodarowaniu i oddaniu w ręce właścicieli polskich opuszczonych zakładów i przedsiębiorstw obywateli innych państw.  W 1922 roku Bank był udziałowcem w 70 przedsiębiorstwach, posiadał 44 nieruchomości i 29 oddziałów, w tym osiem zagranicznych. Ważną rolę odgrywał oddział w Gdańsku, powstały po podpisaniu umowy monetarnej między Polską a Wolnym Miastem Gdańskiem. W 1925 roku Bank przejął akcje Banku Kredytu Hipotecznego w Warszawie. Ten rok  to też  pierwsze niepowodzenie, wynikłe ze spadku wartości złotego i wojny celnej z Niemcami. W konsekwencji Bank likwiduje oddziały, obniża kapitały i sprzedaje nieruchomości. To już koniec świetności. W 1933 roku ogłasza upadłość.

Gdy oddział Banku Przemysłowców w Gdańsku zostaje zlikwidowany, Stefa od 1928 r. znajduje zatrudnienie z konsulacie RP w Ełku. Zientara-Malewska podaje, że była kierowniczką kancelarii.

To z Ełkiem wiąże się chyba najpiękniejsza historia jej życia. Można sobie łatwo wyobrazić taką scenę. Na jednym ze spotkań w konsulacie Stefa zobaczyła wysokiego, szczupłego mężczyznę w okularach. Czy było to od razu ogniste uczucie, czy też zaledwie iskierka, powoli rozniecająca się w płomyk, który po miesiącach bliższej znajomości wybuchnął z wielką siłą?

Jej jedyna wnuczka Julita opowie mi o tym tak:

Właśnie włożyłam na palec obrączkę mojej Babci z wygrawerowaną wewnątrz datą 31-8-34. Poznali się w konsulacie w Ełku, prawdopodobnie w 1932, 1933 r. Miłość dojrzałych samotnych ludzi wybuchła na tyle silnie, że Stefania nie oglądając się na nic popłynęła do Indii w 1934 r. (Podróż trwała dwa tygodnie). Jej wybranek, dr. Horst Sieg był naukowcem, zajmował się badaniem trzciny cukrowej. Byli po zaręczynach, ślub wzięli  w Indiach. Stefania miała 34 lata, on był o 5 lat starszy. Trzy lata później urodziła im się córeczka – Ewa Joanna Charlotta, moja mama. – Skąd nam się wzięło takie piękne dziecko – powiedział rozpromieniony Horst. Byli szczęśliwi, pracowici i bogaci. Horst znał siedem języków, babcia cztery, uczyli się hinduskiego, do dziś przechowuję ich zeszyt ćwiczeń. W 1939 roku przyjechali do Polski na wakacje. Tu zastał ich wybuch wojny. Ona Polka, on Niemiec…  Nigdy do Indii nie powrócili. Stracili wszystko. Mój dziadek zaginął w 1945 roku podczas działań wojennych. Wszelkie poszukiwania zawiodły.

Nie był to pierwszy Sieg, który pojawił się w historii rodzinnej Morawskich, ale z pewnością najważniejszy. Pogrzebmy w dokumentach. 31 marca 1860 roku w Monasterze (Munster) zostali wyświęceni na księży Feliks Morawski i młodszy o rok Michał Sieg. Los związał ich po skończonych studiach z Pelplinem, z Collegium Marianum. Sieg ponad 30 lat, aż do śmierci w 1896 roku, był dyrektorem tej zasłużonej dla utrzymania polskiego ducha placówki, Morawski zaś przez prawie tyle uczył młodzież języków klasycznych.

Po wojnie Stefania Sieg  pracowała w Tyrolu jako główna tłumaczka z angielskiego i niemieckiego w obozie UNRRA. Tak napisze w podaniu o pracę. Było tak, dopóki obozem zarządzali Amerykanie. Po przejęciu go przez Francuzów została wkrótce aresztowana. Kilkuletnią córką zaopiekowała się jej znajoma z obozu, Polka Sabina, też mająca za męża Niemca. Pozostały przyjaciółkami do końca życia, ciocia Sabcia – tak mówiła o niej wnuczka Stefanii, Julita – mieszkała w Toruniu.

Do Sztumu, rodzinnego miasta, wróciła Stefania z córką w 1946 roku. Znalazła pracę w starostwie, została kierowniczą działu budżetowego. Po dwóch latach przeszła do Inspektoratu PZKW. Co to za skrót – nie wiem. Tak napisała w życiorysie, który prawdopodobnie załączyła, gdy starała się o kolejną pracę. Dlaczego opuściła Sztum i wyjechała do Białogardu? Można się tylko domyślać. Z rodzinnych wspomnień wiem, że Stefanią mocno zaczęło się interesować UB. Podejrzewano ją o szpiegostwo. Korespondowała po angielsku ze znajomymi z czasów pobytu w Indiach.  Zresztą bezpieka miała na celowniku nie tylko ją, ale i brata Edmunda. Podejrzane wydało im się to, jak mógł całą wojnę przesiedzieć w obozie koncentracyjnym i przeżyć.

Białogard nie był po wojnie zniszczonym miastem, wydawał się być dobrą przystanią na nowy rozdział życia. Niedaleko, bo w Koszalinie, zamieszkał brat Stefanii, Stanisław Morawski, lekarz laryngolog. Czy to miało jakiś wpływ na wybór miejsca osiedlenia? Pewnie tak…

Syn Stanisława Morawskiego zapamiętał, że ciotka mieszkała z córką Ewą na drugim piętrze kamienicy. Żeby się do nich dostać, trzeba było znać umówiony szyfr. Wystukiwało się go, uderzając w rynnę. Ciotka przez okno upewniała się co do  tożsamość gościa, po czym schodziła otworzyć drzwi. Ta niemal zwierzęca czujność nie brała się z powietrza. W czasach białogardzkich Stefania ponownie została na krótko aresztowana. Powodów mogło być wiele – w tym przedwojenna przynależność do Związku Polaków w Niemczech, a zwłaszcza praca w konsulacie polskim.  Prof. Zenon Romanow podaje, że od 1949 roku Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Szczecinie  prowadził na terenie całego województwa akcję „Ofenzywa 1” (sic!). Szukano funkcjonariuszy i współpracowników przedwojennej „dwójki”, polskiego wywiadu wojskowego.

Wnuczka Julita jak przez mgłę pamięta babciną opowieść, zresztą jedną z setek, bo w dzieciństwie wymuszała kolejne opowiadania. Jakiś znajomy babci znalazł się w rękach Urzędu Bezpieczeństwa. Wypuszczono go skrajnie wycieńczonego, najpewniej oprawcy zdawali sobie sprawę z tego, że niewiele życia mu zostało. Nie przewidzieli, że umierający zechce zostawić świadectwo potomnym, jak był traktowany. Stefania była w gronie kilku osób, które utrwaliły jego relację na piśmie i schowali. Wierzyli głęboko, że przyjdą jeszcze takie czasy, że ujrzy światło dzienne.

Stefania nie pogodziła się z tą Polską, jaka wyłoniła się z jałtańskiego ładu. Uciekała w swój równoległy świat. Namiętnie korespondowała ze znajomymi, rozsianymi na kilku kontynentach, jeśli jej pozwalały władze, podróżowała do znajomych w Niemczech, nie zdecydowała się tam zostać na stałe, choć ją namawiano. Utrzymywała bliskie kontakty z koleżanką z czasów przedwojennych, której rodzina miała w Miranach, wsi z której pochodziła jej matka, duże gospodarstwo.

Przed śmiercią, w 1987 roku,  pokazała wnuczce kilka dokumentów. Na dwa lata przed wybuchem wojny kupili z mężem wystawną kamienicę w jednym z miast na Mazurach. Stefania wierzyła, że wnuczka będzie mogła upomnieć się o rodzinną własność. Bo przyjdą jeszcze inne czasy.