„W 2031 roku, w przededniu wojny włoskiej, sędziwy, jakby utkany z babiego lata Olgierd Tokarczuk otrzymał Nagrodę Nobla. Sukces światowy, więc zapanowała powszechna radość na wieść o nowym bohaterze narodowym. Rząd obwiesił Tokarczuka orderami jak choinkę bombkami na Boże Narodzenie, obwoził go po wszystkich miastach.
Od zamówień książek świeżo upieczonego laureata przegrzewały się serwery, na rynku sypnęło awatarami bohaterów jego powieści i i aplikacjami biograficznych gier o autorze. Ledwie jednak umilkły sztokholmskie fanfary, zaraz ktoś wypomniał nobliście Księgi jakubowe oraz Annę Inn na grobowcach świata, ktoś inny wytknął mu buddystyczne inklinacje i vege-żarliwość. Na forach zaczęto rozważać, czy on Nasz, czy raczej Obcy i godzien wyłącznie infamii dislike’a. Sieć od razu poczuła krew!
W internecie zaroiło się od hien, piranii i zombie, którzy zaczęli kąsać niegramotnymi frazami agresji. W Wałbrzychu, rodzinnym mieście pisarza, indagowani przez media ludzie nabrali wody w usta. Owszem, pamiętali małego, nad wiek melancholijnego chłopczyka. Rodzice ubierali go w sukienki, a on chyba nawet to lubił. Jednak gdy dorósł, zaraz wyjechał z miasta. Episkopat ociągał się z zabraniem głosu, rząd sugerował ustami rzecznika, że mała ta nasza ojczyzna na postać tak wielkiego formatu.
Jeden z socjalbrukowców poszedł jeszcze dalej i napisał bez ogródek: Tokarczuk oddawaj ordery! Spoczniesz w obcej ziemi!” Nie zapomnę pochylonej sylwetki pisarza, jego lekko osikowego drżenia, gdy o lasce z trudem wchodził po stopniach do samolotu AirGhandi. Na pożegnanie pomachał pustej płycie lotniska, nie licząc trzech podstarzałych ciotek-czytelniczek, co skrzętnie odnotowały wszystkie media. Podobno zwariował na starość, podobno rzucało go z kąta w kąt w dalekim świecie, chodziły też słuchy, że rozsyła listy do przyjaciół i rządu, w których przysięga na wszystkie świętości, że Olgą jest nie Olgierdem, że za uznanie jego żeńskiego imienia zrzeknie się nawet Nobla…”
Mariusz Sieniewicz „Plankton”, Znak, Kraków 2017 ss.192-193